-
Jeden mój znajomy – opowiadał prałat Paweł, stanąwszy
na mostku i pochyliwszy się nieco w stronę strumienia pełnego karasków –
wbił sobie do głowy na studiach, że pierwszym grzechem śmiertelnym jest pycha,
i od tej pory robił wszystko, żeby nie być pysznym. Nie bardzo mu to
wychodziło, ponieważ – jak mi mówił – wstawał rano i pierwszą jego myślą było:
„To przecież ja jestem, bądź co bądź, kapłanem jednego, świętego, katolickiego
i apostolskiego Kościoła, czyli w ostatecznym rachunku jest tak, jak my mówimy,
a nie zielonoświątkowiec jakiś, nie mówiąc o mułłach czy innych” – ten mój
znajomy ksiądz nie był dobry z religioznawstwa.
-
Pamiętam – ciągnął prałat Paweł – spotkałem go kiedyś,
poprosił mnie o spowiedź, ale mu odmówiłem. Był zrozpaczony. Powiedział mi – „Mam
potrzebę zrobienia czegoś okropnego i stania się największym grzesznikiem, ale
to pewnie i tak pycha, tylko że w drugą stronę.”
-
Typowe – powiedział ojciec Jacek – to musiał być chyba
jakiś franciszkanin, oni są słabi z etyki. – Poradziłeś mu oczywiście, żeby
przestał zajmować się sobą i swoimi cnotami, to problem zniknie.
-
Nic mu nie poradziłem – powiedział prałat Paweł
spokojnie – poprosiłem go, żeby się nachylił porządnie, a potem...
Wszyscy uśmiechnęli się, ale
oszczędnie.
-
Ale to nie było tak skuteczne, jak myślałem –
powiedział prałat Paweł – mój znajomy powiedział mi: „Od dzieciństwa mam taki
lęk: boję się, że mnie jakiś duch niewidoczny kopnie w tyłek za wszystkie moje
grzechy, zwłaszcza za grzech pychy. Ale to chyba też pycha, mieć takie lęki
wyrafinowane.”