- Jeden nowicjusz opowiadał mi swój sen – mówił ojciec Jacek – mianowicie że poszedł do spowiedzi u nas w kościele konwentualnym i tam siedział w konfesjonale hinduski bramin, patrzył w przestrzeń, jak gdyby tam coś było, i dłubał czasem w nosie. Wyglądało to mniej więcej tak:
- „Ojcze, wiem, że konfesjonał nie jest kozetką psychoanalityczną, ale mam wielkie pretensje do świata” – mówił ten nowicjusz (we śnie):
- „Mmm” – mruczał bramin.
- „I do Pana Boga, bo nie radzę sobie ze swoim ciałem i z duszą.”
- „Mmm.”
- „A w szczególności to ciągnę za sobą wór niezałatwionych spraw ze świata – z rodzicami, z Joanną, z moim przyjacielem Olkiem, na którego się obraziłem, jak się ożenił – czy ja jestem homo?”
- „Mmm, mmm.”
- „Po co komu taki beznadziejny ksiądz, z takim bagażem niezałatwionych spraw?”
- „A! Cyk!” – wykrzyknął znienacka bramin, wskazał palcem coś nieokreślonego przed sobą i rozpłynął się w powietrzu.
- Mój nowicjusz – ciągnął ojciec Jacek – bardzo przejął się tym snem, że od razu, jak się obudził, poleciał do spowiedzi. A potem do mnie, żeby mi opowiedzieć o śnie i o tym, że się wyspowiadał.
- Grunt, że mu ulżyło – powiedział ksiądz magister Wojciech. - A co to było, to coś nieokreślonego? Na co wskazywał bramin? – zainteresował się.
- Nie wiem, u nas naprzeciwko stoi po prostu drugi konfesjonał. Po drugiej stronie nawy – skonkludował ojciec Jacek i poszedł po szklanki do piwa, bo było gorąco.