XLVII. Ojciec Jacek opowiada o poszukiwaniu prawdziwej teologii w niebie




Właśnie ojciec Jacek dostał na smartfona maila od grupy świadków Jehowy, a w tym mailu był załącznik z obrazem z Apokalipsy – lew z jagnięciem pod rączkę itp.
-          Jeden mój znajomy teolog – wspominał przy tej okazji ojciec Jacek – miał taki sen, że jest sekretarzem Pana Boga, i musi ciągle odbierać telefony niebieskie od obrażonych teologów, którzy już tam są w niebie, bo oni chcą w zasadzie jednego: domagają się urzędowego potwierdzenia swoich teorii teologicznych. I jeszcze ci nowsi, de Chardin na przykład, są spokojni, ale ci dawniej zmarli są bardziej nerwowi i zapiekli w swoich urazach. Na przykład dzwoni Melanchton i pyta, co tam pyta: wrzeszczy do słuchawki, kiedy się wreszcie dowie, czy kwestia realnej obecności Chrystusa w hostii jest lepiej ujęta w jego „Wyznaniu Augsburskim” z 1530, czy też raczej w „Confessio variata” z 1540? A taki Luter to w ogóle nie dzwoni, bo nie uznaje telefonów, tylko samo pismo, ale za to przychodzą od niego kolejne rękopisy z poprawionym XI rozdziałem „Von den Juden und ihren Lügen”. A wstępy jakie daje! „Jaki tam byłem, taki byłem” – pisze – „ale z nazistami to nie życzę sobie być kojarzony.”
-          No i ten sekretarz mówi, że sytuacja jest beznadziejna, bo najwyższy szef nie pozwala na żadne ograniczanie debaty. Ma być pełna swoboda dyskusji teologicznych i już – dokończył ojciec Jacek.
-          Zapewne, że wolność dyskusji jest ważna – zaczął mówić prałat Paweł – chciałbym może przy tej okazji opowiedzieć o swoim jednym doświadczeniu. Jak byłem ministrantem, miałem może dwanaście lat, mieliśmy takiego zakrystiana u nas w kościele. I ja go kiedyś nakryłem, jak chodził za ołtarz.
-          Jak to za ołtarz? – chciał wiedzieć ojciec Jacek.
-          No tak – powiedział prałat Paweł – u nas był taki ołtarz zbity z drewna, i między nim a ścianą było przejście szerokie gdzieś na pół metra. Krzesło się tam nie mieściło, ale na podłodze można było usiąść. I tam właśnie ten zakrystian – Witek się nazywał – chodził siedzieć. Z butelką niestety, ale nie wina mszalnego, trzeba mu to przyznać. Swoją przynosił.
-          I co na to proboszcz? – pytał ksiądz magister Wojciech.
-          No właśnie w tym sęk – powiedział prałat Paweł – że ten pan Witek tam raz zasnął, no i przespał tak do rana, i wydało się dopiero wtedy, gdy trzeba było otworzyć kościół na mszę o szóstej trzydzieści, a tu nie ma komu otworzyć. Dopiero ksiądz proboszcz przyszedł z zapasowym kluczem. No i ja, bo miałem dyżur ministrancki. Patrzymy, a tam pan Witek leży za ołtarzem trydenckim z ewangeliarzem, niestety, pod głową.
-          I co proboszcz powiedział – nie ustępował ksiądz magister Wojciech.
-          No właśnie coś w tym sensie, że każdy ma swój modus confessionis. Tak po łacinie powiedział.
-          A co to ma wspólnego z teologami w niebie? – dopytywał się ojciec Jacek.
-          A, zapomniałem powiedzieć, że on, ten pan Witek, poprzedniego dnia skończył grabić zeschłe liście na terenie kościoła. Bo to był październik. Dużo się nagrabił. A wikary mu powiedział: “Zagrabione, nie zagrabione. Dusz nam od tego nie przybędzie.” To musiało być frustrujące. Ja tam się nie dziwię temu Melanchtonowi.
-          No ale to wikary powiedział, a nie proboszcz – zdziwił się ojciec Jacek.
-          No właśnie – zakończył prałat Paweł i poszedł nastawić parówki na podwieczorek.




XLVI. Prałat Paweł opowiada o śnie księdza w konfesjonale


Wiosłowali wśród trzcin, więc byli już zmęczeni.
-          Jeden mój znajomy ksiądz doktor usnął w konfesjonale – mówił prałat Paweł, odkładając wiosła – był to chyba gdzieś tak około Różowej Niedzieli – i przyśniło mu się, że sam do siebie przyszedł do tego konfesjonału i zobaczył siebie opartego o kratkę prawym uchem i z palcem założonym za brewiarz, śpiącego.
-          „Ostatni raz byłem u spowiedzi w zeszłym miesiącu” (mówił on sam jako pierwszy ksiądz doktor, czyli penitent, do drugiego siebie, śpiącego).
-          „Hrr...” – chrapał ten drugi (czyli spowiednik).
-          „I zgrzeszyłem znowu myślą i mową. A tak konkretnie, myślałem o jednym koledze lekceważąco. Że jest mało zdolny. Chciałem nie myśleć, ale to złe myślenie jakoś mi się przebiło przez dobre myślenie. A potem wyraziłem się o nim publicznie, w prasie, że jego ostatnia powieść popularno-religijna jest... Zresztą sam wiesz… No i było mi przyjemnie, ale też przykro, że jest mi tak przyjemnie. Było mi też prawdę mówiąc trochę przyjemnie, że jest mi tak przykro… Czy jasno mówię? To się nazywa jouissance, wiem…”
Tutaj ten drugi ksiądz doktor, to jest spowiednik, nagle się obudził.
-          „A uczynkiem?!” – zaryczał.
-          „Co takiego” – zapytał ten pierwszy (czyli ksiądz doktor penitent).
-          „Dlaczego, bydlaku, nigdy nie grzeszysz uczynkiem?”
-          „Eee... No, Sławoj Żiżek by to mógł wytłumaczyć... Pewnie neurastenia...”
-          „Ja ci dam neurastenię, kretynie w białym kołnierzyku! Wypieprzaj stąd (tak się w tym śnie niestety wyraził spowiednik), ale już!”
-          „No, bez przesady” – chciał powiedzieć tamten pierwszy...
-          ...czyli penitent – dodał ojciec Jacek.
-          ...czyli penitent – potwierdził prałat Paweł – ale niestety nie dopowiedział swojego „bez przesady” do końca, bo ten drugi wyskoczył z trzaskiem drzwiczek z konfesjonału, złapał go za koszulę na karku... i tak dalej, można sobie wyobrazić... No i znaleźli się przed kościołem.
-          Ale to jeszcze nie koniec – powiedział prałat Paweł – bo jak ten pierwszy...
-          ... czyli penitent – dodał ojciec Jacek
-          ...czyli penitent – potwierdził prałat Paweł – stał oszołomiony przed kościołem, to jeszcze z wieży wysunęła się głowa tego drugiego, czyli spowiednika – dodał szybko, zanim ojciec Jacek zdążył się wtrącić – i ta głowa krzyknęła: “Żebyś mi bez uczynkowych nie przyłaził (i tu znowu padło słowo obelżywe), bo znowu na kopach wylecisz!” I jeszcze za tym wszystkim poleciały mu na łeb stare numery „Krytyki Politycznej”.
-          No tak – powiedział ksiądz magister Wojciech – już odpocząłeś, to nam trochę pomóż wiosłować.
-          A dlaczego tamten usnął w konfesjonale, ciekawe? – zainteresował się ojciec Jacek, wykorzystując chwilę przerwy, żeby zdjąć przepoconą koszulkę z napisem „Lednica Power”.
-          Najadł się tabletek na alergię – wyjaśnił prałat Paweł. - Mówiłem, że to była wiosna. On był uczulony na topole. I też trawy niektóre. Zasypiał nawet podczas rozdawania Komunii Świętej.
-          I co mu poradziłeś – zainteresował się ojciec Jacek.
-          No jak to – zdziwił się prałat Paweł – standardowo. Mniej tabletek, nawadnianie organizmu, inhalacje.
-          Ale co do tego snu? – chciał wiedzieć ojciec Jacek.
-          A, co do snu! To też proste. Żeby jeszcze raz mu się to przyśniło, i żeby wtedy wysadził tę wieżę z tym drugim. Bum! Jak Wołodyjowski. Coś takiego – powiedział i chwycił wiosła, ale zaraz je puścił – Cholera, chyba narobiłem sobie bąbli – syknął, chuchając sobie w ręce.
-          Jak ma się mu to samo przyśnić – zdziwił się ksiądz magister Wojciech.

  To niech sobie Pałac Kultury wysadzi, nic mnie to nie obchodzi – zirytował się prałat Paweł, cały czas hołubiąc swoje bąble. – Na razie tylko puszkę z komunikantami wysypał przez te tabletki. Zresztą szybko pozbierał. Jaki ksiądz, takie grzechy, jak to mówią. Swoją drogą powinni na alergię coś skuteczniejszego wymyślić niż ten syf usypiający.