Właśnie ojciec Jacek dostał na
smartfona maila od grupy świadków Jehowy, a w tym mailu był załącznik z obrazem
z Apokalipsy – lew z jagnięciem pod rączkę itp.
-
Jeden mój znajomy teolog – wspominał przy tej okazji
ojciec Jacek – miał taki sen, że jest sekretarzem Pana Boga, i musi ciągle
odbierać telefony niebieskie od obrażonych teologów, którzy już tam są w
niebie, bo oni chcą w zasadzie jednego: domagają się urzędowego potwierdzenia
swoich teorii teologicznych. I jeszcze ci nowsi, de Chardin na przykład, są spokojni, ale ci dawniej zmarli są bardziej nerwowi i zapiekli
w swoich urazach. Na przykład dzwoni Melanchton i pyta, co tam pyta: wrzeszczy
do słuchawki, kiedy się wreszcie dowie, czy kwestia realnej obecności Chrystusa
w hostii jest lepiej ujęta w jego „Wyznaniu Augsburskim” z 1530, czy też raczej
w „Confessio variata” z 1540? A taki Luter to w ogóle nie dzwoni, bo nie uznaje
telefonów, tylko samo pismo, ale za to przychodzą od niego kolejne rękopisy z poprawionym
XI rozdziałem „Von den Juden und ihren Lügen”. A wstępy jakie daje! „Jaki tam
byłem, taki byłem” – pisze – „ale z nazistami to nie życzę sobie być
kojarzony.”
-
No i ten sekretarz mówi, że sytuacja jest beznadziejna,
bo najwyższy szef nie pozwala na żadne ograniczanie debaty. Ma być pełna
swoboda dyskusji teologicznych i już – dokończył ojciec Jacek.
-
Zapewne, że wolność dyskusji jest ważna – zaczął mówić
prałat Paweł – chciałbym może przy tej okazji opowiedzieć o swoim jednym
doświadczeniu. Jak byłem ministrantem, miałem może dwanaście lat, mieliśmy
takiego zakrystiana u nas w kościele. I ja go kiedyś nakryłem, jak chodził za
ołtarz.
-
Jak to za ołtarz? – chciał wiedzieć ojciec Jacek.
-
No tak – powiedział prałat Paweł – u nas był taki
ołtarz zbity z drewna, i między nim a ścianą było przejście szerokie gdzieś na
pół metra. Krzesło się tam nie mieściło, ale na podłodze można było usiąść. I
tam właśnie ten zakrystian – Witek się nazywał – chodził siedzieć. Z butelką
niestety, ale nie wina mszalnego, trzeba mu to przyznać. Swoją przynosił.
-
I co na to proboszcz? – pytał ksiądz magister Wojciech.
-
No właśnie w tym sęk – powiedział prałat Paweł – że ten
pan Witek tam raz zasnął, no i przespał tak do rana, i wydało się dopiero
wtedy, gdy trzeba było otworzyć kościół na mszę o szóstej trzydzieści, a tu nie
ma komu otworzyć. Dopiero ksiądz proboszcz przyszedł z zapasowym kluczem. No i
ja, bo miałem dyżur ministrancki. Patrzymy, a tam pan Witek leży za ołtarzem
trydenckim z ewangeliarzem, niestety, pod głową.
-
I co proboszcz powiedział – nie ustępował ksiądz
magister Wojciech.
-
No właśnie coś w tym sensie, że każdy ma swój modus
confessionis. Tak po łacinie powiedział.
-
A co to ma wspólnego z teologami w niebie? – dopytywał
się ojciec Jacek.
-
A, zapomniałem powiedzieć, że on, ten pan Witek,
poprzedniego dnia skończył grabić zeschłe liście na terenie kościoła. Bo to był
październik. Dużo się nagrabił. A wikary mu powiedział: “Zagrabione, nie
zagrabione. Dusz nam od tego nie przybędzie.” To musiało być frustrujące. Ja tam
się nie dziwię temu Melanchtonowi.
-
No ale to wikary powiedział, a nie proboszcz – zdziwił
się ojciec Jacek.
-
No właśnie – zakończył prałat Paweł i poszedł nastawić
parówki na podwieczorek.