- Szukałeś kiedyś dobrych śpiewaków do swojego chóru seminaryjnego – powiedział ojciec Jacek do księdza magistra Wojciecha, odkładając smartfon i biorąc do ręki XIV tom nauczania Jacquesa Lacana, wydanie paryskie z sześćdziesiątego pierwszego roku – mam na zbyciu jedną dyrygentkę, chwilowo bezrobotną, bo obcięli jej dofinansowanie z programu Kultura 2020. A prowincji nie stać.
- Jeszcze nie zwariowałem – burknął ksiądz magister Wojciech zza gazety „Słowo na Niedzielę”. – potrzeba mi waszych dyrygentek. I tak chłopaki nabuzowane.
- Jest taki nieświeży żart o dyrygentkach, Henryk Czyż go cytuje w swoich wspomnieniach – przypomniał sobie prałat Paweł, grzebiąc pogrzebaczem w wygasłym kominku – ale nie powiem wam, co to za żart, bo jestem na to za elegancki.
- To po co zaczynasz – niecierpliwił się ksiądz magister Wojciech.
- Opowiem wam za to – powiedział prałat Paweł – lekką historię romantyczną z jednego z zakonów męskich. Coś w rodzaju „Ptaków ciernistych krzewów”.
- O, dobre – powiedział ksiądz magister Wojciech i odłożył gazetę.
- Chyba nie o dominikanach – zaniepokoił się ojciec Jacek znad Lacana.
Prałat Paweł uśmiechnął się.
- W każdym razie zaproszono mnie w zeszłym roku do pewnego zakonu męskiego w jednym z miast uniwersyteckich. I żeby nie przedłużać, powiem, że w trzecim dniu mojego pobytu, a był to początek grudnia, poproszono mnie, abym się udał dyskretnie na rusztowanie...
- Rusztowanie – zaniepokoił się ojciec Jacek jeszcze bardziej.
- Tak, bo w klasztorze był remont fasady. Otóż siedział tam zupełnie pijany zakonnik, taki młody, ale już nie bardzo. Po trzydziestce raczej. A obok niego butelka koniaku, zresztą dobrego. Wiem, bo powąchałem.
- I co powiedziałeś? – zainteresował się ksiądz magister Wojciech.
- A co było do powiedzenia? – zapytał retorycznie prałat Paweł – Wziąłem butelkę, przechyliłem i sam zacząłem pić. Na szczęście sporo zostało. Ten zakonnik nie miał wprawy w piciu.
- Potem się wysypał – kontynuował prałat Paweł – mówi: „To, że mnie ta... i tu niestety użył słowa obelżywego – dyrygentka zaprosiła, żebym im błogosławił ślub, to jeszcze zniosłem. Ale że potem rzuciła mi... w przelocie... – A wie ojciec, myśmy stracili dziecko... Poczułem się, jakby mnie wpuściła między nogi. Rozumiesz?”
- To obrzydliwe – powiedział ojciec Jacek, pochylając się znowu nad Lacanem – ale typowe.
- Biedny chłopak – nieoczekiwanie powiedział ksiądz magister Wojciech – szkoda, że mu nie urodziła. Jakoś by się z nią ułożył. Po co miał się męczyć w tym zakonie, ewidentnie nie dla niego droga. Trzeba go było elegancko ten tego – do świata.
- To przecież nie było jego dziecko, baranie jeden – wybuchł ojciec Jacek – tylko tego męża jakiegoś. Słuchaj, co Paweł mówi!
- Panowie – rzekł uspokajająco prałat Paweł – jeszcze wy się będziecie emocjonować dyrygentką chóru kościelnego, stare chłopy.
- Ja to bym ją dał do moich pań z trzeciego zakonu i kazał je nauczyć śpiewać. Te by sobie z nią dały radę – powiedział ojciec Jacek złośliwie.
- No i co, na tym rusztowaniu siedzicie i... – poddał ksiądz magister Wojciech.
- I rozejrzałem się dokoła. Co by tu zrobić? Koniak wypity. Patrzę, a tu leży piła i młotek. Niedługo się wahałem.
- Młotek?
- Piła – powiedział prałat Paweł spokojnie. Zacząłem piłować rusztowanie. Szybko szło. Tamten przestraszył się i uciekł, dość niezgrabnie. A ja piłowałem dalej, teraz pod sobą.
- Zgłupiałeś? – zapytał ksiądz magister Wojciech.
- No... mnie też się kiedyś zwierzała jedna... dyrygentka. W młodości rzecz jasna – powiedział prałat Paweł i znowu zaczął grzebać w kominku.