-
Miałem kiedyś takiego jednego w studentacie –
powiedział ojciec Jacek – o którym mi powiedziano, że wszystkie wolne chwile
spędza na projektowaniu najwyższej katedry gotyckiej świata. I rzeczywiście,
pokazał mi rysunki, wykresy. Powiedział: skonsultowałem się z kolegą, on
studiuje architekturę i zna się na materiałoznawstwie. Powiedział mi, że przy
dzisiejszej wytrzymałości materiałów moglibyśmy swobodnie zbudować katedrę o
dwustumetrowym prześwicie sklepienia.
-
Cóż to by było za Triduum Paschalne – zachwycał się
dalej ojciec Jacek – idziemy w procesji do ołtarza głównego, rozpalamy
kadzidło, a dym snuje się wokół maswerków, dosięga triforium, a wtedy
zakrystian otwiera lufcik w rozecie i do nawy zaczynają wolno napływać
kwietniowe chmury, które otulają sklepienie...
-
...i spływa z nich ożywczy deszcz, który przenika serca
i umysły wiernych, napełniając je nadzieją, skruchą i postanowieniem poprawy.
Rorate coeli de super – zachichotał ksiądz magister Wojciech.
-
To mi przypomina – wmieszał się prałat Paweł – historię
pewnego mojego znajomego księdza, też prałata, dość zamożnego – co jest tutaj a
propos. On był przejazdem kiedyś przez Fryzję, jechał właściwie do Londynu, ale
tak jakoś chciał chyba zahaczyć o grób Tomasza a Kempis, czy coś, i bardzo mu
się wtedy spodobał taki stary, wielki kościół gotycki, na którym było napisane
po holendersku te huur, to znaczy do wynajęcia.
-
Wiemy, co znaczy te huur – odpowiedział ojciec Jacek,
który był poliglotą.
-
No – zmieszał się prałat Paweł – a kościół był
pokaźnych rozmiarów, solidny, mieszczański i już bardzo kalwiński. Ale to
mojemu prałatowi nie przeszkadzało. Tak więc niewiele myśląc znalazł numer
telefonu i wyłuszczył sprawę: chce wynająć kościół na godzinę, żeby w nim
odprawić mszę świętą katolicką.
-
Żeby co zrobić? – zapytał głos po drugiej stronie słuchawki,
wyraźnie zaskoczony.
-
Say a Holy Mass – powiedział ten prałat (bo oni
rozmawiali po angielsku).
-
Panowie – mówił dalej prałat Paweł – nie będę się tych
poczciwych Holendrów stawiał w gorszym świetle, niż na to zasługują, bo w końcu
mu ten kościół wynajęli po kosztach bez wielkich problemów. Jeszcze miejscowy
pastor przyszedł; zapytał wcześniej: A ja mogę przyjść? I przyszedł. Tylko był
problem z prądem, bo tam dawno nikt nie organizował niczego i korki były w złym
stanie. Więc odprawiali przy świecach, jak w jakichś katakumbach. W ciemności –
tylko ten prałat w drodze do Londynu i pastor kalwiński przysłuchujący się
katolickiej mszy.
-
No i co dalej było?
- zapytał ksiądz magister Wojciech po dłuższej przerwie.
-
Potem nic nie było – powiedział prałat Paweł. –
Chciałbyś usłyszeć może, że następnego dnia tam technicy naprawili prąd,
zamontowali scenę, reflektory, i potem miejscowi imitatorzy Black Sabbatha
walili w druty do północy, a małolaty obściskiwały się po kątach, to jest w
ambicie na przykład? No to ode mnie tego nie usłyszysz. Panowie! Tak więc: w
prawie doskonałej ciemności, tylko przy trzech świecach, stoi przed skleconym
na starym stole ołtarzem mój prałat, trochę gruby, ale porządny chłop, w
ornacie zielonym, bo okres liturgiczny zwykły, i przewraca kartki w przenośnym
mszaliku, a obok niego siwowłosy Holender mruczy swoje kalwińskie psalmy. I w
końcu co powiecie? Mój prałat pod wpływem chwili zaczął odprawiać po łacinie.
A, i jeszcze na emporze cicho gruchały gołębie, kiedy śpiewał Gloria in excelsis
Deo.