XXI. Prałat Paweł opowiada o proboszczu, który nie odczuwał wdzięczności za sakrament kapłaństwa


-        Miałem znajomego proboszcza – opowiadał prałat Paweł – którego męczyło, że nie odczuwa żadnej wdzięczności wewnętrznej za swój sakrament kapłaństwa, a przecież, w co wierzył mocno, jest ten sakrament zdrojem szczególnych łask.

-        Tego proboszcza – mówił dalej prałat Paweł – straszne z tego powodu zżerały wyrzuty sumienia, ale nie byle jakie: porządne wyrzuty, pełne nieprzespanych nocy i gryzienia paznokci, tak że wstydził się następnego dnia pokazywać dłonie. No bo jak: kapłan chrystusowy, niesie Ewangelię, a tak prywatnie – to wcale nie czuje, że jest kimś wyjątkowym, że go ktoś posłał i go docenia.

-        No i jeszcze – ciągnął prałat Paweł – drogą jakiegoś psychologicznego przeniesienia strasznie tego proboszcza męczyło sumienie, jak się dowiadywał, że ktoś w jego parafii też nie odczuwa wdzięczności za sakramenty Boże, np. z lekceważeniem wypowiada się o chrzcie świętym albo o sakramencie małżeństwa. Bardzo się tym przejmował, uważał, że to jego wina i że przez swoją wadę wewnętrzną nie dość czasu poświęca propagowaniu nauki o cudownych i bezpośrednich pożytkach z życia sakramentalnego.

-        A tam, do debili mówić. Szkoda czasu. Obejrzą sobie potem telenowelę i więcej zapamiętają – skrzywił się ksiądz magister Wojciech.

-        Takim zmęczonym księżom opowiadam zawsze w konfesjonale przypowieść o ojcu marnotrawnym – powiedział ojciec Jacek – i przypominam łagodnie dobrotliwy ton ojca w stosunku do dobrego syna: „dziecko, ty przecież zawsze jesteś przy mnie...” W ogóle postać dobrego syna za rzadko jest w kazaniach wykorzystywana. Może dobry syn też nie lubił swojej funkcji – dobrego syna.

-        Podobny syn... to jest sen, przepraszam, przyśnił się temu mojemu proboszczowi – zająknął się prałat Paweł. – Ale to nie był przyjemny sen. Pan Bóg był takim tatusiem-hipisem niemieckim. Był ubrany w jakiś przepocony, czarny T-shirt i pachniał... śmierdział w zasadzie... alkoholem. To jest, wódą i, przepraszam... rzygami. Mówił coś bełkotliwie, że wszystko jedno, że nie ma nic ni ch..., przepraszam, sensu. I jeszcze nie pamiętał imienia tego proboszcza, czyli niby swojego syna w tym śnie. Proboszcz opowiadał mi, że jeśli kiedyś był bliski próby samobójczej, to wtedy po obudzeniu się.

-        I co się dalej stało? – zainteresował się ojciec Jacek.

-        Następnego dnia był zaplanowany ślub po południu. Proboszcz zabrał ten ślub swojemu wikaremu. – Jak mnie ma coś uleczyć, to tylko piękny ślub, zakochany pan młody i panna młoda w białym welonie. Pożytek z sakramentu widoczny jak na dłoni. – Nawet sprawdził wcześniej dyskretnie, czy panna młoda nie będzie w ciąży. To by wszystko popsuło.

-        I coś wypadło nie tak – zapytał ksiądz magister Wojciech.

-        A nie, wszystko było w porządku. Przynajmniej ze strony państwa młodych. Bo proboszcz w końcu sam zepsuł im ślub. Upuścił obrączkę panny młodej do kratki wentylacyjnej. Potem, kiedy z nim rozmawiałem, był bardzo zadowolony. – „Mówiłem, moja wina, że nie odczuwają wdzięczności za sakramenty” – tak mi opowiadał.