-
Miałem znajomego proboszcza – opowiadał prałat Paweł –
którego męczyło, że nie odczuwa żadnej wdzięczności wewnętrznej za swój
sakrament kapłaństwa, a przecież, w co wierzył mocno, jest ten sakrament zdrojem
szczególnych łask.
-
Tego proboszcza – mówił dalej prałat Paweł – straszne z
tego powodu zżerały wyrzuty sumienia, ale nie byle jakie: porządne wyrzuty,
pełne nieprzespanych nocy i gryzienia paznokci, tak że wstydził się następnego
dnia pokazywać dłonie. No bo jak: kapłan chrystusowy, niesie Ewangelię, a tak
prywatnie – to wcale nie czuje, że jest kimś wyjątkowym, że go ktoś posłał i go
docenia.
-
No i jeszcze – ciągnął prałat Paweł – drogą jakiegoś
psychologicznego przeniesienia strasznie tego proboszcza męczyło sumienie, jak
się dowiadywał, że ktoś w jego parafii też nie odczuwa wdzięczności za
sakramenty Boże, np. z lekceważeniem wypowiada się o chrzcie świętym albo o
sakramencie małżeństwa. Bardzo się tym przejmował, uważał, że to jego wina i że
przez swoją wadę wewnętrzną nie dość czasu poświęca propagowaniu nauki o cudownych
i bezpośrednich pożytkach z życia sakramentalnego.
-
A tam, do debili mówić. Szkoda czasu. Obejrzą sobie
potem telenowelę i więcej zapamiętają – skrzywił się ksiądz magister Wojciech.
-
Takim zmęczonym księżom opowiadam zawsze w konfesjonale
przypowieść o ojcu marnotrawnym – powiedział ojciec Jacek – i przypominam
łagodnie dobrotliwy ton ojca w stosunku do dobrego syna: „dziecko, ty przecież
zawsze jesteś przy mnie...” W ogóle postać dobrego syna za rzadko jest w
kazaniach wykorzystywana. Może dobry syn też nie lubił swojej funkcji – dobrego
syna.
-
Podobny syn... to jest sen, przepraszam, przyśnił się
temu mojemu proboszczowi – zająknął się prałat Paweł. – Ale to nie był
przyjemny sen. Pan Bóg był takim tatusiem-hipisem niemieckim. Był ubrany w
jakiś przepocony, czarny T-shirt i pachniał... śmierdział w zasadzie...
alkoholem. To jest, wódą i, przepraszam... rzygami. Mówił coś bełkotliwie, że
wszystko jedno, że nie ma nic ni ch..., przepraszam, sensu. I jeszcze nie
pamiętał imienia tego proboszcza, czyli niby swojego syna w tym śnie. Proboszcz
opowiadał mi, że jeśli kiedyś był bliski próby samobójczej, to wtedy po
obudzeniu się.
-
I co się dalej stało? – zainteresował się ojciec Jacek.
-
Następnego dnia był zaplanowany ślub po południu.
Proboszcz zabrał ten ślub swojemu wikaremu. – Jak mnie ma coś uleczyć, to tylko
piękny ślub, zakochany pan młody i panna młoda w białym welonie. Pożytek z
sakramentu widoczny jak na dłoni. – Nawet sprawdził wcześniej dyskretnie, czy
panna młoda nie będzie w ciąży. To by wszystko popsuło.
-
I coś wypadło nie tak – zapytał ksiądz magister Wojciech.
-
A nie, wszystko było w porządku. Przynajmniej ze strony
państwa młodych. Bo proboszcz w końcu sam zepsuł im ślub. Upuścił obrączkę
panny młodej do kratki wentylacyjnej. Potem, kiedy z nim rozmawiałem, był
bardzo zadowolony. – „Mówiłem, moja wina, że nie odczuwają wdzięczności za
sakramenty” – tak mi opowiadał.