-
Nie lubię myśleć o wakacjach – powiedział ojciec Jacek,
kiedy wrócili z wycieczki rowerowej wokoło wioski przyklasztornej – wakacje
mają w sobie coś fundamentalnie przeciwnego stanowi mniszemu. Zapewne – dodał,
opierając rower o mur – jakby ojciec Czartoryski dowiedział się, że my jeździmy
na wakacje, to by nam wymierzył dwa tygodnie włosienicy.
-
To była blondynka, ten kolor włosów tak zwą – zanucił
ksiądz magister Wojciech.
-
To mi przypomina historię, którą opowiadał mi mój
znajomy – powiedział prałat Paweł, przykucając przy rowerze, żeby sprawdzić,
czy łańcuch jest dobrze naciągnięty. - No, nie wiem, jak nazwać jego zawód.
Jeździ z pomocą humanitarną do Sudanu. To jest historia wrześniowa, ale nie
całkiem nie à propos tematu wakacji, który poruszył ojciec Jacek. Niektóre
historie zresztą mogą zdarzyć się tylko po wakacjach.
-
Ten mój znajomy opowiada mi czasem intymne historie –
ciągnął prałat Paweł – i ja ich przez grzeczność wysłuchuję, chociaż mam prawdę
mówiąc dość cudzych intymności... Jak my wszyscy zresztą... Ale ta konkretna
może nie jest, jak się mówiło przed wojną, pozbawiona interesu.
-
Dobra, dawaj już – powiedział ksiądz magister Wojciech.
-
No dobra, więc mówi ten mój znajomy: „Jak wiesz, miałem
w liceum prawdziwą miłość, ale taką na zabój, ale ona mnie nie kochała, a ja
przez nią mało nie umarłem.”
-
Nieźle się zaczyna – powiedział ksiądz magister
Wojciech.
-
„No i ona wyszła za mąż, a ja od tego czasu prowadziłem
życie uregulowane do czasu, kiedy przeczytałem poradnik „Jak wzbudzić w
kobietach pożądanie” i postanowiłem zaeksperymentować na tej swojej niedoszłej
miłości, która w tym czasie wyszła po bożemu za mąż za inżyniera informatyka,
urodziła córkę i dostała pracę w starostwie powiatowym.”
-
Banał – powiedział ksiądz magister Wojciech. - Możesz
dalej nie opowiadać. Setki mam takich historii.
-
No tak, ale on postanowił udawać rycerza zbawiającego
świat i to oczywiście podziałało jak sto dwa – powiedział prałat Paweł – Jak
teraz pojechał w lipcu znowu, to wysyłał jej sms-y: „Posuwamy się wzdłuż
Dolnego Nilu. Islamiści ostrzelali poprzedni konwój z granatników.” Tej
urzędniczce starostwa powiatowego.
-
I co chcesz powiedzieć? Że to wszystko było na niby? –
chciał wiedzieć ksiądz magister Wojciech.
-
Nie, on naprawdę był w tym Sudanie. Tylko pod ochroną
wojsk międzynarodowych. Tam się nie jeździ inaczej. Jedyne, co mu groziło, to
lekka czerwonka od brudnej wody.
-
Bądź co bądź – powiedział milczący dotąd ojciec Jacek.
-
A, no i właśnie w te wakacje ona się chyba nudziła z
mężem i dzieckiem w jakichś prywatnych kwaterach średniej klasy na Helu. I tak
sobie esemesowali z tym moim znajomym bardziej nawet intensywnie.
-
No i on – mówił dalej prałat Paweł – wtedy przyszedł do
mnie zrozpaczony, już po tych, że tak powiem, wakacjach. We wrześniu właśnie.
Mówi: „To tak łatwo? Ja przecież wtedy w liceum mało nie umarłem.”
-
Co mu miałem powiedzieć? – ciągnął prałat Paweł –
wyciągnąłem z pawlacza zestaw wspinaczkowy, z zestawu wypiąłem karabińczyk i
mówię – „To by wtedy starczyło. A twoim pierwszym problemem, wtedy i teraz,
jest przesada. Ale cię rozgrzeszam, bo jeździsz do Sudanu. Chociaż, prawdę
mówiąc, wystarczyłoby do Rembertowa.”
-
Rozbił mi wtedy okno tym karabińczykiem – roześmiał się
prałat Paweł do siebie – i powiedział na odchodne: “Ciesz się, że ci oka nie
wybiłem, klecho!” – Taki romantyczny! Jednak na misjach się dziczeje. A my
księża to zawsze cierpimy za cudze winy.