XXIV. Prałat Paweł opowiada o przesadzie



-        Nie lubię myśleć o wakacjach – powiedział ojciec Jacek, kiedy wrócili z wycieczki rowerowej wokoło wioski przyklasztornej – wakacje mają w sobie coś fundamentalnie przeciwnego stanowi mniszemu. Zapewne – dodał, opierając rower o mur – jakby ojciec Czartoryski dowiedział się, że my jeździmy na wakacje, to by nam wymierzył dwa tygodnie włosienicy.

-        To była blondynka, ten kolor włosów tak zwą – zanucił ksiądz magister Wojciech.

-        To mi przypomina historię, którą opowiadał mi mój znajomy – powiedział prałat Paweł, przykucając przy rowerze, żeby sprawdzić, czy łańcuch jest dobrze naciągnięty. - No, nie wiem, jak nazwać jego zawód. Jeździ z pomocą humanitarną do Sudanu. To jest historia wrześniowa, ale nie całkiem nie à propos tematu wakacji, który poruszył ojciec Jacek. Niektóre historie zresztą mogą zdarzyć się tylko po wakacjach.

-        Ten mój znajomy opowiada mi czasem intymne historie – ciągnął prałat Paweł – i ja ich przez grzeczność wysłuchuję, chociaż mam prawdę mówiąc dość cudzych intymności... Jak my wszyscy zresztą... Ale ta konkretna może nie jest, jak się mówiło przed wojną, pozbawiona interesu.

-        Dobra, dawaj już – powiedział ksiądz magister Wojciech.

-        No dobra, więc mówi ten mój znajomy: „Jak wiesz, miałem w liceum prawdziwą miłość, ale taką na zabój, ale ona mnie nie kochała, a ja przez nią mało nie umarłem.”

-        Nieźle się zaczyna – powiedział ksiądz magister Wojciech.

-        „No i ona wyszła za mąż, a ja od tego czasu prowadziłem życie uregulowane do czasu, kiedy przeczytałem poradnik „Jak wzbudzić w kobietach pożądanie” i postanowiłem zaeksperymentować na tej swojej niedoszłej miłości, która w tym czasie wyszła po bożemu za mąż za inżyniera informatyka, urodziła córkę i dostała pracę w starostwie powiatowym.”

-        Banał – powiedział ksiądz magister Wojciech. - Możesz dalej nie opowiadać. Setki mam takich historii.

-        No tak, ale on postanowił udawać rycerza zbawiającego świat i to oczywiście podziałało jak sto dwa – powiedział prałat Paweł – Jak teraz pojechał w lipcu znowu, to wysyłał jej sms-y: „Posuwamy się wzdłuż Dolnego Nilu. Islamiści ostrzelali poprzedni konwój z granatników.” Tej urzędniczce starostwa powiatowego.

-        I co chcesz powiedzieć? Że to wszystko było na niby? – chciał wiedzieć ksiądz magister Wojciech.

-        Nie, on naprawdę był w tym Sudanie. Tylko pod ochroną wojsk międzynarodowych. Tam się nie jeździ inaczej. Jedyne, co mu groziło, to lekka czerwonka od brudnej wody.

-        Bądź co bądź – powiedział milczący dotąd ojciec Jacek.

-        A, no i właśnie w te wakacje ona się chyba nudziła z mężem i dzieckiem w jakichś prywatnych kwaterach średniej klasy na Helu. I tak sobie esemesowali z tym moim znajomym bardziej nawet intensywnie.

-        No i on – mówił dalej prałat Paweł – wtedy przyszedł do mnie zrozpaczony, już po tych, że tak powiem, wakacjach. We wrześniu właśnie. Mówi: „To tak łatwo? Ja przecież wtedy w liceum mało nie umarłem.”

-        Co mu miałem powiedzieć? – ciągnął prałat Paweł – wyciągnąłem z pawlacza zestaw wspinaczkowy, z zestawu wypiąłem karabińczyk i mówię – „To by wtedy starczyło. A twoim pierwszym problemem, wtedy i teraz, jest przesada. Ale cię rozgrzeszam, bo jeździsz do Sudanu. Chociaż, prawdę mówiąc, wystarczyłoby do Rembertowa.”

-        Rozbił mi wtedy okno tym karabińczykiem – roześmiał się prałat Paweł do siebie – i powiedział na odchodne: “Ciesz się, że ci oka nie wybiłem, klecho!” – Taki romantyczny! Jednak na misjach się dziczeje. A my księża to zawsze cierpimy za cudze winy.