Oglądali konie
na pastwisku.
-
Jakie zwiewne – powiedział ojciec Jacek, który był z
miasta, z bloków.
-
Przypomina mi się – mówił prałat Paweł – znajomy ksiądz
rektor, który w dwudziestym piątym zdaje się roku swojej kapłańskiej posługi
wyprowadził się na wieś, do takiego wiejskiego domu zakonnego, i zaczął hodować
konie. Żeby tylko konie! Kozy, świnie. Chomiki.
-
Opowiadał mi jego jeden współbrat tak zwany – mówił
dalej prałat Paweł – że przyjechała do niego tak z miesiąc przed ostatnim synodem
diecezjalnym delegacja od księdza kardynała. Delegację ksiądz rektor przyjął
pod obórką, w ubłoconych gumiakach.
-
„Chcieliśmy księdza prosić” – mówi najstarszy
przewodniczący – „żeby ksiądz się podjął przewodzenia grupie roboczej do spraw
teologii pastoralnej.”
-
„Józek, zatankowałeś traktor?” – krzyczy ksiądz rektor
do pomocnika.
-
„To jest szczególne wyróżnienie” – mówi najstarszy
przewodniczący. – „Sprawozdania wysłucha sam legatus natus papieski”.
-
„Wiśta, wiśta” – krzyczy ksiądz rektor na konika.
-
„Księdzu kardynałowi bardzo zależy” – mówi najstarszy
przewodniczący.
-
„Z lewej koś teraz!” – woła ksiądz rektor do kogoś na
łące.
-
Co było robić? Tu muszę zdradzić sekret, że nikt mi
tego nie opowiadał, tylko to ja byłem tym najstarszym przewodniczącym. O, ty
taki owaki rektorze, myślę sobie. Będziesz z nami grał.
-
No i co zrobiłeś? – zapytał ojciec Jacek.
-
„Panowie”, komenderuję, „Na traktor!” No i uprzejmie –
mówił dalej prałat Paweł, zapalając cygaretkę – zrzuciliśmy tego całego Józka z
traktora, sami wsiadamy i kierujemy na obórkę. I, wciórności, łubudu!
Wjechaliśmy rektorowi w obórkę, aż drzwi z framugi wyskoczyły. Na szczęście
drewniane i na zardzewiałych zawiasach.
-
Takie – mówię do niego, podchodząc bliżej – wrażenie zrobi
twój raport w Rzymie! – Nic nie powiedział, popatrzył w niebo. „Dobra”, mówi w
końcu – „chodź, dam ci szynki. Świeżo wędzonej.”
-
A ci inni? – pytał ksiądz magister Wojciech.
-
Inni dostali obsuszaną krakowską – powiedział prałat
Paweł i gwizdnął na najbliższego konia.