XXVII. Prałat Paweł opowiada o honorowym świętym



Oglądali wystawę świątków, które rzeźbił miejscowy organista.

-        Zobaczcie – dziwił się krytyczny ksiądz magister Wojciech – jaki szajs. Ten tutaj to jest pomalowany farbami plakatowymi. Przyjdzie pierwszy deszcz i zmyje. O! – poślinił palec i udawał, że chce potrzeć oko świątka, aż ojciec Jacek złapał go za rękę.

-        Przypomina mi to – mówił prałat Paweł – mojego znajomego księdza biskupa rekolekcjonistę, który miał kubek w kubek tak grubo ciosaną, pooraną twarz, jak ten świątek, a jak jeszcze zaczynał chlipać przy kazaniu…

-        Jak chlipać? – dziwił się ojciec Jacek.

-        No tak, bo on miał taki plan pobudzania emocjonalnego: najpierw rozmiękczyć słuchacza chlipaniem, a potem takiemu rozmamłanemu – z buta w słabiznę. Na przykład tak zasuwał: „Tacy nowocześni, tacy oświeceni. Tacy lewicowi. Wielmożny panie dziennikarzu! Nie mów mi, że jesteś wychowany w duchu sceptycyzmu kantowskiego. Bo ja z twoim Kantem u stóp Zbawiciela w Königsbergu klęczałem w katedrze i za twoje życie odmawiałem koronkę. (Tu sapnięcie.) Dzieciaku! Weź teraz swoją prawą rączkę, podnieś, tak, do góry. Kiedy ostatni raz nią uczyniłeś znak Krzyża Świętego? I teraz tą ręką bluźnisz przeciwko niemu w swoim piśmie bardzo oświeconym i uczonym, w stutysięcznych nakładach?”

-        Piękne. Rzadko kto tak jeszcze umie – zachwycał się ojciec Jacek.

-        No – mówił prałat Paweł – ale raz to przesadził. Mówiłem mu – Józiu, nie przesadzaj, bo dojdzie do spontanicznej epifanii. No i wykrakałem.

-        Tu chyba trochę ty przesadzasz z kolei – roześmiał się ksiądz magister Wojciech.

-        No wiesz – powiedział prałat Paweł – on się raz tak zachlipał, że normalnie sam nie mogłem na to patrzeć. To było akurat w Gdańsku gdzieś na początku lata, jakoś 3 lipca, tam była taka msza dla Polonii, oni przypłynęli statkiem wycieczkowym, z różnych krajów zresztą. No i on te swoje kawałki: „Boże mój. Nikt ci twych ran nie opatruje. Sami niewierni Tomasze! Do twych ran zaglądać chcą, mikroskopem badać. Mówią, zdrowy sceptycyzm naukowy. Panie mój! Mnie to niepotrzebne. Ja chcę tylko na twoją twarz patrzeć i mówić „Pan mój i Bóg mój”. I zaczął tak płakać, że nagle wstał jakiś postawny facet przebrany w takie luźne ciuchy i zaczął coś wykrzykiwać po grecku, a potem podszedł do mojego Józia i rzucił w niego takim sznurem z węzłami. A potem wyszedł przez zakrystię. Dobrze widziałem, bo siedziałem w drugiej ławce.

-        Ciekawe – powiedział ojciec Jacek, ale prałat Paweł kontynuował:

-        Potem, po mszy, spytałem takiego jednego greckiego polonusa, który siedział koło mnie, co też tamten gość wykrzykiwał.

-        „Evidently nuts – powiedział tamten grecki polonus po angielsku (już nie umiał po polsku niestety) – he said something like: «Bishop, you can go and untie these knots yourself. And good luck in India»”.

-        „Do you get it, mister? What did he mean with India?” – tak mnie jeszcze zapytał ten Polak grecki.

-        Że niby więc kto to był? – chciał wiedzieć ksiądz magister Wojciech.

-        Tego do końca nie wiem – powiedział prałat Paweł – ale jakby mnie tak przez dwa tysiące lat wyszydzały kolejne pokolenia kaznodziei, i to jeszcze w moje święto, to bym nawet chyba i potrafił w mordę dać, nie tylko rzucić sznurem z węzłami.