Oglądali wystawę świątków, które rzeźbił miejscowy
organista.
-
Zobaczcie – dziwił się krytyczny ksiądz magister
Wojciech – jaki szajs. Ten tutaj to jest pomalowany farbami plakatowymi.
Przyjdzie pierwszy deszcz i zmyje. O! – poślinił palec i udawał, że chce
potrzeć oko świątka, aż ojciec Jacek złapał go za rękę.
-
Przypomina mi to – mówił prałat Paweł – mojego
znajomego księdza biskupa rekolekcjonistę, który miał kubek w kubek tak grubo
ciosaną, pooraną twarz, jak ten świątek, a jak jeszcze zaczynał chlipać przy
kazaniu…
-
Jak chlipać? – dziwił się ojciec Jacek.
-
No tak, bo on miał taki plan pobudzania emocjonalnego:
najpierw rozmiękczyć słuchacza chlipaniem, a potem takiemu rozmamłanemu – z
buta w słabiznę. Na przykład tak zasuwał: „Tacy nowocześni, tacy oświeceni.
Tacy lewicowi. Wielmożny panie dziennikarzu! Nie mów mi, że jesteś wychowany w
duchu sceptycyzmu kantowskiego. Bo ja z twoim Kantem u stóp Zbawiciela w
Königsbergu klęczałem w katedrze i za twoje życie odmawiałem koronkę. (Tu
sapnięcie.) Dzieciaku! Weź teraz swoją prawą rączkę, podnieś, tak, do góry. Kiedy
ostatni raz nią uczyniłeś znak Krzyża Świętego? I teraz tą ręką bluźnisz
przeciwko niemu w swoim piśmie bardzo oświeconym i uczonym, w stutysięcznych
nakładach?”
-
Piękne. Rzadko kto tak jeszcze umie – zachwycał się
ojciec Jacek.
-
No – mówił prałat Paweł – ale raz to przesadził.
Mówiłem mu – Józiu, nie przesadzaj, bo dojdzie do spontanicznej epifanii. No i
wykrakałem.
-
Tu chyba trochę ty przesadzasz z kolei – roześmiał się
ksiądz magister Wojciech.
-
No wiesz – powiedział prałat Paweł – on się raz tak
zachlipał, że normalnie sam nie mogłem na to patrzeć. To było akurat w Gdańsku
gdzieś na początku lata, jakoś 3 lipca, tam była taka msza dla Polonii, oni
przypłynęli statkiem wycieczkowym, z różnych krajów zresztą. No i on te swoje
kawałki: „Boże mój. Nikt ci twych ran nie opatruje. Sami niewierni Tomasze! Do
twych ran zaglądać chcą, mikroskopem badać. Mówią, zdrowy sceptycyzm naukowy.
Panie mój! Mnie to niepotrzebne. Ja chcę tylko na twoją twarz patrzeć i mówić
„Pan mój i Bóg mój”. I zaczął tak płakać, że nagle wstał jakiś postawny facet
przebrany w takie luźne ciuchy i zaczął coś wykrzykiwać po grecku, a potem
podszedł do mojego Józia i rzucił w niego takim sznurem z węzłami. A potem
wyszedł przez zakrystię. Dobrze widziałem, bo siedziałem w drugiej ławce.
-
Ciekawe – powiedział ojciec Jacek, ale prałat Paweł
kontynuował:
-
Potem, po mszy, spytałem takiego jednego greckiego
polonusa, który siedział koło mnie, co też tamten gość wykrzykiwał.
-
„Evidently
nuts – powiedział tamten grecki polonus po angielsku (już nie umiał po polsku
niestety) – he said something like: «Bishop, you can go and untie these knots
yourself. And good luck in India»”.
-
„Do
you get it, mister? What did he mean with India?” – tak mnie jeszcze
zapytał ten Polak grecki.
-
Że niby więc kto to był? – chciał wiedzieć ksiądz
magister Wojciech.
-
Tego do końca nie wiem – powiedział prałat Paweł – ale
jakby mnie tak przez dwa tysiące lat wyszydzały kolejne pokolenia kaznodziei, i
to jeszcze w moje święto, to bym nawet chyba i potrafił w mordę dać, nie tylko
rzucić sznurem z węzłami.