XLIII. Prałat Paweł opowiada o księdzu, który schował się pod ołtarzem



Rozmowa dotyczyła ubarwiania kazań przykładami.
-          Mieliśmy takiego współbrata - mówił ojciec Jacek - który naczytał się o barokowych formach wywierania wpływu na słuchaczy, i jak mówił kazanie np. o weselu w Kanie Galilejskiej, to przynosił butelkę wina, nalewał sobie kieliszek, wypijał go, stawiał na pulpicie i mówił: "Czego jesteście tak smutni? Nasz Pan Jezus to nam dał, abyśmy się weselili" - i tak dalej szedł kościelnym stylem, ale to na nikogo nie działało i nikt się specjalnie nie zaczynał weselić w środku jego kazania, bo ludzie tylko siedzieli w ławkach jak zwykle i patrzyli jeden na drugiego, o co temu księdzu chodzi, aż wreszcie przyszedł dekret od biskupa, żeby zaprzestać zgorszenia. Tak że summa summarum ten współbrat nasz dobrze na tym nie wyszedł, bo ksiądz prowincjał musiał go przesunąć do małego klasztoru, gdzie mógł sobie do woli pić to swoje wino, ale już nie na ambonie.
-          Taka metoda Stanisławskiego - mówił prałat Paweł - może mieć rzeczywiście dobre skutki. Pamiętam jednego mojego znajomego księdza z naszej parafii, który właśnie czytał Ewangelię: "Przyszli słudzy i napełnili kadzie wodą aż po brzegi" i właśnie w tym momencie przyszła nad miasto wichura, wiatr otworzył okienko w wielkim witrażu w prezbiterium i zrobił się taki przeciąg, że do kościoła zaczął padać deszcz aż na ołtarz i stojące tam już paramenta liturgiczne.
-          To piękny symbol - powiedział ojciec Jacek - ja bym w takim momencie zaintonował pieśń "Wody Jordanu weselcie się".
-          Bardzo ładnie - powiedział prałat Paweł - ale ten ksiądz na to nie wpadł. On tylko schował się pod ołtarz, usiadł tam po prostu na podłodze, tak że głowa mu wystawała, i powiedział do mikrofonu - stąd będzie mi się dobrze mówić. Panowie! Nie wierzycie, jaki mieliśmy w parafii kociokwik następnego dnia. Kuria, prasa katolicka, telewizje różne. Pisali reportaże: „Genialny polski ksiądz chroni się pod ołtarzem!” „Wiekuisty symbol opieki Bożej!” „De profundis clamavi!” I tym podobne. Nawet z archidiecezji San Francisco dzwonił wikariusz generalny, Polak z pochodzenia.
-          Potem - kończył prałat Paweł - trochę rozmawiałem z tym księdzem. Powiedział mi – „Jak już skończyłem kazanie, to nikt mi potem spod tego ołtarza nie pomógł wyjść. Musiałem, cholera, wygrzebywać się w ornacie na czworakach. U nas w kościele to panuje znieczulica społeczna.”