Rozmowa dotyczyła ubarwiania kazań
przykładami.
-
Mieliśmy takiego współbrata - mówił ojciec Jacek -
który naczytał się o barokowych formach wywierania wpływu na słuchaczy, i jak
mówił kazanie np. o weselu w Kanie Galilejskiej, to przynosił butelkę wina,
nalewał sobie kieliszek, wypijał go, stawiał na pulpicie i mówił: "Czego
jesteście tak smutni? Nasz Pan Jezus to nam dał, abyśmy się weselili" - i
tak dalej szedł kościelnym stylem, ale to na nikogo nie działało i nikt się
specjalnie nie zaczynał weselić w środku jego kazania, bo ludzie tylko
siedzieli w ławkach jak zwykle i patrzyli jeden na drugiego, o co temu księdzu
chodzi, aż wreszcie przyszedł dekret od biskupa, żeby zaprzestać zgorszenia.
Tak że summa summarum ten współbrat nasz dobrze na tym nie wyszedł, bo ksiądz
prowincjał musiał go przesunąć do małego klasztoru, gdzie mógł sobie do woli
pić to swoje wino, ale już nie na ambonie.
-
Taka metoda Stanisławskiego - mówił prałat Paweł - może
mieć rzeczywiście dobre skutki. Pamiętam jednego mojego znajomego księdza z
naszej parafii, który właśnie czytał Ewangelię: "Przyszli słudzy i
napełnili kadzie wodą aż po brzegi" i właśnie w tym momencie przyszła nad
miasto wichura, wiatr otworzył okienko w wielkim witrażu w prezbiterium i zrobił
się taki przeciąg, że do kościoła zaczął padać deszcz aż na ołtarz i stojące
tam już paramenta liturgiczne.
-
To piękny symbol - powiedział ojciec Jacek - ja bym w
takim momencie zaintonował pieśń "Wody Jordanu weselcie się".
-
Bardzo ładnie - powiedział prałat Paweł - ale ten
ksiądz na to nie wpadł. On tylko schował się pod ołtarz, usiadł tam po prostu na
podłodze, tak że głowa mu wystawała, i powiedział do mikrofonu - stąd będzie mi
się dobrze mówić. Panowie! Nie wierzycie, jaki mieliśmy w parafii kociokwik
następnego dnia. Kuria, prasa katolicka, telewizje różne. Pisali reportaże: „Genialny
polski ksiądz chroni się pod ołtarzem!” „Wiekuisty symbol opieki Bożej!” „De
profundis clamavi!” I tym podobne. Nawet z archidiecezji San Francisco dzwonił
wikariusz generalny, Polak z pochodzenia.
-
Potem - kończył prałat Paweł - trochę rozmawiałem z tym
księdzem. Powiedział mi – „Jak już skończyłem kazanie, to nikt mi potem spod
tego ołtarza nie pomógł wyjść. Musiałem, cholera, wygrzebywać się w ornacie na
czworakach. U nas w kościele to panuje znieczulica społeczna.”