XLV. Prałat Paweł opowiada o dyrygentce



-          Szukałeś kiedyś dobrych śpiewaków do swojego chóru seminaryjnego – powiedział ojciec Jacek do księdza magistra Wojciecha, odkładając smartfon i biorąc do ręki XIV tom nauczania Jacquesa Lacana, wydanie paryskie z sześćdziesiątego pierwszego roku – mam na zbyciu jedną dyrygentkę, chwilowo bezrobotną, bo obcięli jej dofinansowanie z programu Kultura 2020. A prowincji nie stać.
-          Jeszcze nie zwariowałem – burknął ksiądz magister Wojciech zza gazety „Słowo na Niedzielę”. – potrzeba mi waszych dyrygentek. I tak chłopaki nabuzowane.
-          Jest taki nieświeży żart o dyrygentkach, Henryk Czyż go cytuje w swoich wspomnieniach – przypomniał sobie prałat Paweł, grzebiąc pogrzebaczem w wygasłym kominku – ale nie powiem wam, co to za żart, bo jestem na to za elegancki.
-          To po co zaczynasz – niecierpliwił się ksiądz magister Wojciech.
-          Opowiem wam za to – powiedział prałat Paweł – lekką historię romantyczną z jednego z zakonów męskich. Coś w rodzaju „Ptaków ciernistych krzewów”.
-          O, dobre – powiedział ksiądz magister Wojciech i odłożył gazetę.
-          Chyba nie o dominikanach – zaniepokoił się ojciec Jacek znad Lacana.
Prałat Paweł uśmiechnął się.
-          W każdym razie zaproszono mnie w zeszłym roku do pewnego zakonu męskiego w jednym z miast uniwersyteckich. I żeby nie przedłużać, powiem, że w trzecim dniu mojego pobytu, a był to początek grudnia, poproszono mnie, abym się udał dyskretnie na rusztowanie...
-          Rusztowanie – zaniepokoił się ojciec Jacek jeszcze bardziej.
-          Tak, bo w klasztorze był remont fasady. Otóż siedział tam zupełnie pijany zakonnik, taki młody, ale już nie bardzo. Po trzydziestce raczej. A obok niego butelka koniaku, zresztą dobrego. Wiem, bo powąchałem.
-          I co powiedziałeś? – zainteresował się ksiądz magister Wojciech.
-          A co było do powiedzenia? – zapytał retorycznie prałat Paweł – Wziąłem butelkę, przechyliłem i sam zacząłem pić. Na szczęście sporo zostało. Ten zakonnik nie miał wprawy w piciu.
-          Potem się wysypał – kontynuował prałat Paweł – mówi: „To, że mnie ta... i tu niestety użył słowa obelżywego – dyrygentka zaprosiła, żebym im błogosławił ślub, to jeszcze zniosłem. Ale że potem rzuciła mi... w przelocie... – A wie ojciec, myśmy stracili dziecko... Poczułem się, jakby mnie wpuściła między nogi. Rozumiesz?”
-          To obrzydliwe – powiedział ojciec Jacek, pochylając się znowu nad Lacanem – ale typowe.
-          Biedny chłopak – nieoczekiwanie powiedział ksiądz magister Wojciech – szkoda, że mu nie urodziła. Jakoś by się z nią ułożył. Po co miał się męczyć w tym zakonie, ewidentnie nie dla niego droga. Trzeba go było elegancko ten tego – do świata.
-          To przecież nie było jego dziecko, baranie jeden – wybuchł ojciec Jacek – tylko tego męża jakiegoś. Słuchaj, co Paweł mówi!
-          Panowie – rzekł uspokajająco prałat Paweł – jeszcze wy się będziecie emocjonować dyrygentką chóru kościelnego, stare chłopy.
-          Ja to bym ją dał do moich pań z trzeciego zakonu i kazał je nauczyć śpiewać. Te by sobie z nią dały radę – powiedział ojciec Jacek złośliwie.
-          No i co, na tym rusztowaniu siedzicie i... – poddał ksiądz magister Wojciech.
-          I rozejrzałem się dokoła. Co by tu zrobić? Koniak wypity. Patrzę, a tu leży piła i młotek. Niedługo się wahałem.
-          Młotek?
-          Piła – powiedział prałat Paweł spokojnie. Zacząłem piłować rusztowanie. Szybko szło. Tamten przestraszył się i uciekł, dość niezgrabnie. A ja piłowałem dalej, teraz pod sobą.
-          Zgłupiałeś? – zapytał ksiądz magister Wojciech.
-          No... mnie też się kiedyś zwierzała jedna... dyrygentka. W młodości rzecz jasna – powiedział prałat Paweł i znowu zaczął grzebać w kominku.



XLIV. Prałat Paweł opowiada o ostatnim dniu posługi księdza biskupa


Siedzieli w stallach po zakończonych nieszporach. Na dworze wiało, więc nikomu nie chciało się wychodzić.
-          Taki gorący, burzowy dzień, jak dzisiaj – zaczął prałat Paweł – przypomina mi ostatni dzień posługi mojego biskupa, u którego byłem długo sekretarzem – zaczął prałat Paweł.
„No, wreszcie się wydało. Kolejny sekretarz” – pomyślał ksiądz magister Wojciech.
-          ...otóż mój ksiądz biskup nie życzył sobie żadnych ceremonii. Po prostu odprawił mszę o osiemnastej dla tych kilkunastu starszych pań w katedrze, jak prawie co dzień, po czym poszedł, jak stał, sam do zakrystii, uprzedziwszy nas, że chce zostać na chwilę sam. Po dziesięciu minutach przybiegł zakrystian, czerwony, jakby zobaczył samego patrona parafii katedralnej, świętego Wita.
-          „Co się dzieje, panie Zenku?” – zapytałem.
-          „Ksiądz biskup się tam rozbiera” – wyjąkał.
-          „Jak to po mszy” - mówię.
-          „Po mszy? E, nie... Inaczej... Szybko, może jeszcze ksiądz sekretarz zobaczy” – i pociągnął mnie do komórki, w której były wyłączniki światła w katedrze, i kazał patrzeć przez dziurkę od klucza. Szczęściem była wielka, dziewiętnastowieczna, na stare klucze.
-          No i co, ducha zobaczyliście? – zapytał ksiądz magister Wojciech.
-          Nie, tylko ksiądz biskup był w samej koszuli, a wszystkie jego pontyfikalia – mitra, ornat, alba, stuła, humerał – leżały sobie na kredensie. A on rozbierał się dalej.
-          Jak to: dalej - zdziwił się ksiądz magister Wojciech.
-          No tak – powiedział prałat Paweł – a więc zdjął swoją ulubioną białą koszulę, potem spodnie, potem wszystko inne, co tam mężczyźni mają pod spodem. Potem napiął się, westchnął i ściągnął z siebie skórę. A potem dalej: mięśnie, tłuszcz, żyły, naczynia limfatyczne i nerwowe, a potem zaczął rozbierać szkielet. Z lewą ręką jeszcze jakoś mu poszło, ale z prawą było mu już trochę trudno, więc nagle wzdrygnął się i wszystkie kości: trach! posypały się na ziemię. No i wtedy wbiegliśmy obaj do zakrystii, patrzymy, a na tych kościach trzepocze...
-          Co? – zaciekawił się ksiądz magister Wojciech, spoglądając na fresk na tylnej ścianie chóru, przedstawiający Chrystusa na tronie.
-          No, oczywiście, bijące dla Ojczyzny wielkie, ofiarne serce księdza biskupa – zakończył prałat Paweł i również popatrzył na fresk z Chrystusem.



XLIII. Prałat Paweł opowiada o księdzu, który schował się pod ołtarzem



Rozmowa dotyczyła ubarwiania kazań przykładami.
-          Mieliśmy takiego współbrata - mówił ojciec Jacek - który naczytał się o barokowych formach wywierania wpływu na słuchaczy, i jak mówił kazanie np. o weselu w Kanie Galilejskiej, to przynosił butelkę wina, nalewał sobie kieliszek, wypijał go, stawiał na pulpicie i mówił: "Czego jesteście tak smutni? Nasz Pan Jezus to nam dał, abyśmy się weselili" - i tak dalej szedł kościelnym stylem, ale to na nikogo nie działało i nikt się specjalnie nie zaczynał weselić w środku jego kazania, bo ludzie tylko siedzieli w ławkach jak zwykle i patrzyli jeden na drugiego, o co temu księdzu chodzi, aż wreszcie przyszedł dekret od biskupa, żeby zaprzestać zgorszenia. Tak że summa summarum ten współbrat nasz dobrze na tym nie wyszedł, bo ksiądz prowincjał musiał go przesunąć do małego klasztoru, gdzie mógł sobie do woli pić to swoje wino, ale już nie na ambonie.
-          Taka metoda Stanisławskiego - mówił prałat Paweł - może mieć rzeczywiście dobre skutki. Pamiętam jednego mojego znajomego księdza z naszej parafii, który właśnie czytał Ewangelię: "Przyszli słudzy i napełnili kadzie wodą aż po brzegi" i właśnie w tym momencie przyszła nad miasto wichura, wiatr otworzył okienko w wielkim witrażu w prezbiterium i zrobił się taki przeciąg, że do kościoła zaczął padać deszcz aż na ołtarz i stojące tam już paramenta liturgiczne.
-          To piękny symbol - powiedział ojciec Jacek - ja bym w takim momencie zaintonował pieśń "Wody Jordanu weselcie się".
-          Bardzo ładnie - powiedział prałat Paweł - ale ten ksiądz na to nie wpadł. On tylko schował się pod ołtarz, usiadł tam po prostu na podłodze, tak że głowa mu wystawała, i powiedział do mikrofonu - stąd będzie mi się dobrze mówić. Panowie! Nie wierzycie, jaki mieliśmy w parafii kociokwik następnego dnia. Kuria, prasa katolicka, telewizje różne. Pisali reportaże: „Genialny polski ksiądz chroni się pod ołtarzem!” „Wiekuisty symbol opieki Bożej!” „De profundis clamavi!” I tym podobne. Nawet z archidiecezji San Francisco dzwonił wikariusz generalny, Polak z pochodzenia.
-          Potem - kończył prałat Paweł - trochę rozmawiałem z tym księdzem. Powiedział mi – „Jak już skończyłem kazanie, to nikt mi potem spod tego ołtarza nie pomógł wyjść. Musiałem, cholera, wygrzebywać się w ornacie na czworakach. U nas w kościele to panuje znieczulica społeczna.”


XLII. Prałat Paweł opowiada o drugim zstąpieniu Stanisława Wyspiańskiego


Rozmawiali o pracach konserwatorskich w kościołach.
-          Słyszałem taką opowieść – mówił ojciec Jacek – że w małym kościółku był duży krucyfiks gotycki, i on był cudowny. I jak odprawiał mszę świętą ksiądz w stanie łaski uświęcającej, to Pan Jezus na krucyfiksie miał zadowoloną minę. A jak odprawiał inny, np. proboszcz, to Pan Jezus miał smutną minę i zmartwioną. A pewnego dnia przyjechał biskup na wizytację i wtedy...
-          Mój znajomy proboszcz – wtrącił szybko prałat Paweł – zauważył w tym roku na początku Wielkiego Tygodnia, że jego witraże – bo on ma takie witraże bardzo nowoczesne ze scenami symboliczno-abstrakcyjnymi, których nikt nie rozumie – zaczynają przepuszczać coraz więcej światła, a kolorowe kwadraty i trójkąty przemieniają się w kompozycje kwiatowe w stylu wczesnego Stanisława Wyspiańskiego.
-          Może ktoś je umył – zaryzykował ksiądz magister Wojciech.
-          No i jeszcze zauważył, że figury świętych, zrobione przeważnie na hieratyczny pseudogotyk bremeński, zaczynają nabierać secesyjnej miękkości.
-          Tak, to jest wielki problem – powiedział ojciec Jacek – gdybyśmy tylko mogli zerwać z tą germańską tradycją przedstawiania świętych. Mój kolega pisał o tym doktorat, ale to beznadziejna sprawa. Jak są za sztywni, wierni powiedzą, że nieludzcy. Znowu jak barokowi – że rozlazłe baby i mazgaje.
-          Nie rozgaduj się, teoretyku – skarcił go ksiądz magister Wojciech.
-          No a w Wielką Środę to mu te witraże normalnie zakwitły – powiedział prałat Paweł. – No i ten mój proboszcz najpierw się przestraszył zbiegowiska, bo wieczorem miał jednak odprawiać uroczyste nabożeństwo z okazji wizytacji biskupiej, a tutaj takie paranormalne zjawiska. Co biskup powie?
-          No i co zrobił – zainteresował się ojciec Jacek.
-          Ten proboszcz był nie w ciemię bity – powiedział prałat Paweł – więc domyślał się, o co tu chodzi. Otóż za ścianą był klasztor żeński, i tam mieszkała jedna siostra opromieniona sławą świętości. I ona widocznie musiała się modlić gorliwiej jeszcze niż zwykle. No więc ten mój proboszcz łap za słuchawkę i dzwoni do siostry przełożonej, i mówi: „Niech ta siostra przestanie się tak gorliwie modlić, bo zaraz mi tu zstąpią anieli, a wieczorem mam wizytację biskupią.” A na to siostra przełożona: „Ale ta święta siostra jest teraz w Krynicy Górskiej w sanatorium, leczy nerki”. „No to nie wiem” – mówi ten proboszcz – „Coś się u ciebie jednak złego, tzn. właściwie dobrego, dzieje.”
-          I znaleźli przyczynę – chciał wiedzieć ksiądz magister Wojciech.
-          Tak, w końcu znaleźli. Otóż pracowała u nich taka miła, młoda konserwatorka, od tygodnia – poznałem ją zresztą. Fajna straszliwie, malutka, świeżo po studiach, ale taki diabełek. „Mówi mi – proszę ojca, to całe wyposażenie kościelne tutaj to artystycznie woła o pomstę do nieba. Tutaj potrzeba by drugiego zstąpienia Stanisława Wyspiańskiego.” I kto by pomyślał – zastanawiał się prałat Paweł – malutka dziewczyna, ruchliwa i złośliwa jak diabełek, a takie chody.

XLI. Prałat Paweł opowiada o męskości



-          Przyszedł do nas na egzaminy wstępne – opowiadał ksiądz magister Wojciech – taki jeden grubawy, w brzydkich okularach, z dobrymi referencjami od katechety. Egzaminy pisemne świetne. Trochę ogólnie przykurzony. Nawet, pamiętam, miał takie średniowieczne nazwisko: Trąba. Patrzył spod oka i wyginał usteczka, jakby mówił: ja sam sobie mszę mogę odprawić, i lepiej niż wy, klechy głupie i niedouczone. Ja bym takiego od razu do obierania kartofli, tylko że on w końcu się nie zdecydował wstąpić.
-          Oprawki można zmienić, grubego odchudzić – mówił ojciec Jacek – ale czy był w przyjaźni z Chrystusem?
-          Dla mnie, jeśli panowie pozwolą – odezwał się prałat Paweł – czy był mężczyzną?
Panowie zadumali się.
-          Dziewiętnastolatek? – zapytał ksiądz magister Wojciech.
-          Pozwólcie – kontynuował prałat Paweł – byłem w zeszłym roku na rekolekcjach w Krakowie, w pewnym zakonie męskim. Wiedzą panowie, że dotąd miałem takie zdanie o Krakowie, że w tym mieście księża chodzą pod parasolem papieskim, toteż jechałem uprzedzony. Ja, z prerii, pokażę wam na przykładach wziętych z życia, czym jest twarde kapłańskie życie. Po konferencji przyszedł do mnie do celi młody ojciec. Nad herbatą powiedział, że myśli o wystąpieniu z zakonu. – „Wysłano mnie do szpitala wojewódzkiego, na neurologię, mówił. – Głównie nowotwory mózgu. Leży tam młoda dziewczyna, solistka z filharmonii. Bardzo wychudzona. Jak obudzi się z komy, śpiewa altem „Ich will den Kreuzstab gerne tragen”, z przymkniętymi oczami i kołysząc się.”
-          „Proszę księdza” – mówił dalej ten młody zakonnik – „ja nigdy nie byłem sentymentalny, a dziewczyn miałem kilka przed seminarium. Jestem normalnym facetem. Ale niech ona nie śpiewa „Ich will den Kreuzstab gerne tragen”. To jest chichot szatański.”
-          Trzeba było porozmawiać z przeorem, przenieśliby go – zauważył przytomnie ksiądz magister Wojciech.
-          Zrobiłem to – powiedział prałat Paweł. – Ojciec przeor popatrzył na mnie smutno:  „Ona tylko przy nim śpiewa. Mam to nagrane. Chce ksiądz rekolekcjonista posłuchać?” Panowie! Śpiewała jak anioł.

-          To musiało być coś innego – powiedział ojciec Jacek po chwili. - „Ich will den Kreuzstab” jest na głos męski.

XL. Prałat Paweł opowiada o rozumiejącym traktowaniu mniejszości religijnych i wyznaniowych


-          Pragnę dziś opowiedzieć wam historię w duchu pluralistycznym i rozumiejącym, przepełnioną szacunkiem dla różnic i odmienności, nad którą inteligentny człowiek pokiwa głową i powie: „Nie wydaje mi się, żeby Pan Bóg w jednym kościele mieszkał. I ta prawda czyni mnie filozofem” – zaczął prałat Paweł.
-          Prosimy – powiedział zaciekawiony ojciec Jacek, a ksiądz magister Wojciech zaczął wyciągać ze słoja kwaszone ogórki i wykładać je na talerzyk ręcznie malowany, który przywiózł z Libanu.
-          Może mówiłem kiedyś, że bardzo lubię wymierające religie – mówił prałat Paweł – jak byłem kilka lat temu na urlopie u znajomego proboszcza na Mazurach, to on mi opowiedział o takim starym, czy ja wiem, klasztorze, gdzie mieszkało czterech braci. Oni byli ostatnim ogniwem grupy wywodzącej się jeszcze od starokatolików niemieckich z Saksonii-Anhaltu, która osiedliła się na Mazurach po kongresie zjednoczeniowym starokatolików w Konstancji.
-          Powiedziałem klasztor, ale właściwie to było takie gospodarstwo średnioobszarowe nad jeziorem – mówił dalej prałat Paweł – oni mieli tam drewnianą kaplicę – widziałem ją nawet – zawsze mnie bardzo wzruszała, bo była zupełnie jakimś swoim przemysłem wykonana za wczesnego Gierka, z materiałów odpadowych z PGR–u. Jedynym przedwojennym elementem była tam taka supraporta wykuta w piaskowcu tak zwaną polską szwabachą: Segne uns O Herr Altkatholiken, nad głównym wejściem, uratowana z zawieruchy dziejowej w jakiejś stodole.
-          Oni byli tacy bardzo przyjemni ludzie, konkretni – mówił prałat Paweł – i nawet dość obrotni gospodarczo, ale co tam mogli zrobić we czterech. No więc tak sobie podupadali po cichu do czasu, kiedy na tym terenie nastał nowy arcybiskup – katolicki, chcę powiedzieć – taki bardzo nowoczesny, światły i do ludzi dobrze nastawiony… Od razu jak się o nich dowiedział, o tych starokatolikach niemieckich, to się bardzo ożywił. „To będzie znak dla moich diecezjan, nowoczesnego Kościoła” – tak powiedział podobno na zebraniu wyższych urzędników kurii. I potem na kapitule to powtórzył.
-          Czego to on im nie załatwił, ten arcybiskup nowoczesny – ciągnął dalej prałat Paweł – deputat węglowy, remont elewacji, dopłaty bezpośrednie do gospodarstwa wielkoobszarowego – tutaj z pewnym nagięciem zasad, bo gospodarstwo, jak wspominałem, było średnioobszarowe – a oni mówili: „Proszę księdza. My jesteśmy starokatolicy”. A on na to: „Bracia, módlcie się za mnie” – i tak tymi braćmi ich przygważdżał. Aż w końcu chciał u nich w tej biedniutkiej kaplicy zrobić nabożeństwo ekumeniczne z okazji wizyty legata papieskiego i tutaj przesadził wyraźnie, ponieważ jak przyjechała kolumna pięciu czarnych limuzyn pod to gospodarstwo, to się okazało, że już nikt tam nie mieszka.
-          Wyprowadzili się – postawił kropkę nad i ksiądz magister Wojciech.

-          Odkuli nawet supraportę – powiedział prałat Paweł. – Ale trzeba przyznać, że po dwóch miesiącach ją odesłali do warmińsko–mazurskiego muzeum okręgowego. Jednak patrioci.

XXXIX. Prałat Paweł opowiada o znajomym profesorze


Panowie znowu stali na pomoście po kolacji.
-          Jak słuchałem dzisiejszej konferencji - mówił prałat Paweł, zapalając cygaretkę marki Romeo i Julia nr 3 – to przypomniał mi się znajomy profesor z jednej uczelni katolickiej. Miał taką dyspozycję psychiczną, że musiał codziennie udowodnić komuś jego miałkość i niższość moralną. Ma się rozumieć, dlatego też i skończył zawodowo teologię, bo wtedy, myślał, stanie się zawodową instancją od świata znacznie lepszego niż ten tutaj, o wiele przecież gorszy, oraz jeszcze etykę, żeby móc ex cathedra mówić o tym, jak kiepscy mimo wszystko są ludzie, a zwłaszcza pan, pani, ty.
-          Na jego plus – ciągnął prałat Paweł – przemawiał fakt, że nie robił różnicy między stojącymi w hierarchii wyżej i niżej od niego. Nawet wolał osobom wyżej postawionym, znanymi i uznanym okazywać lekceważenie, bo to budowało jego poczucie własnej ważności.
-          I w zasadzie taki miał w życiu sens – mówił dalej prałat Paweł. – Do tego stopnia, że jeśli przez jakiś czas tego swojego demona nie zaspokoił, to wpadał w stany katatoniczne i miał okresowe zaniki osobowości. Siedział nieruchomo i nie bardzo wiedział, kim jest i co ma robić. Więc siedział i się kiwał, ale lekko.
-          Ten profesor był świadom swojego mankamentu, ale nałóg czy przyzwyczajenie było silniejsze. Jak go ostatnio spotkałem, powiedział mi – w tym roku mam pięćdziesięciolecie pracy naukowej. Pomyślałem – trzeba pomyśleć o specjalnym prezencie dla niego. No to zadzwoniłem do Papierza...
-          Tutaj chyba trochę odjeżdżasz – powiedział ksiądz magister Wojciech.
-          E, takie nazwisko. Mój znajomy. Ksiądz Papierz z Wołomina. Złoty człowiek. Musiałem go długo namawiać na moją intrygę.
-          Czyli? – zaciekawił się ojciec Jacek.
-          W dniu jubileuszu zadzwonił do mojego znajomego profesora i tak rzecze: „Tu ksiądz Papierz. Wszystkiego najlepszego z okazji pięćdziesięciolecia pracy naukowej. A ta ostatnia pańska książka o teologii ciała jest do dupy.” I odłożył słuchawkę.
-          I co to niby miało znaczyć – skrzywił się ksiądz magister Wojciech.
-          Niby nic – powiedział spokojnie prałat Paweł. – Ale profesorowi to bardzo pomogło. Potem mi mówił: „Bądź co bądź, kołacze mi się po głowie – Papierzowi nie podobała się moja książka!” Był tym tak uszczęśliwiony, jakby to był prawdziwy papież i jakby ocena była pozytywna, a nie negatywna. Ludzie są naprawdę dziwni. – zakończył prałat Paweł i wrzucił niedopałek do jeziora.
-          Ej, nie śmieć – powiedział prostolinijnie ksiądz magister Wojciech. I to była prawdziwa konkluzja.


XXXVIII. Ojciec Jacek opowiada o niebezpieczeństwie słuchania Pasji według świętego Mateusza


Panowie włączyli Stinga „Fragile”.
-          Z muzyką ostrożnie – mówił ojciec Jacek, odwracając się jedną połową brodatego  policzka od głośnika, bo było trochę za głośno nastawione – zwłaszcza z takimi pościelówami.
-          Mieliśmy jednego w nowicjacie – ciągnął. – Z wielkim poczuciem winy za własne grzechy zatwardziałe, których nie udało mu się wyplenić. A mnie z niego – tego poczucia winy. Niestety tekst ojca Salija o różnicy między religijną świadomością grzechu i neurotyczną świadomością winy dajemy dopiero na trzecim roku.
-          Ciocia kupiła temu młodemu na imieniny odtwarzacz DVD – opowiadał dalej ojciec Jacek – i jeszcze dała w prezencie nagranie koncertowe „Matthäuspassion”, zdaje się, z Deutsche Grammophon, a ja dałem się nabrać na ukulturalnianie.
-          Zwłaszcza „Erbarme dich” – kontynuował – uważajcie na „Erbarme”! Przecież już Wilde ostrzegał przed trującym efektem „Erbarme” nawet na zrównoważone umysły. A więc mieliśmy podatny grunt: „Erbarme”, kleryka z poczuciem winy, ale bez dobrej znajomości niemieckiego, i francuski kontralt młodego pokolenia, panią Delphine Galou, z garbatym nosem oraz gardłowym „r”, jak to u Francuzki, i urody może nie najprostszej. Ale to tym gorzej. Gdyby była ładna, chociaż tylko ładna, to on by wzruszył ramionami i wyłączył film. Dobrze, że skończyło się tylko na samotnej podróży za pożyczone pieniądze do Tuluzy. Bo pani Delphine śpiewa na co dzień w Opéra de Toulouse.
-          A spotkał się z panią Delphine w końcu – zaciekawił się prałat Paweł, nalewając ostrożnie koniak Remy Martin do kieliszków.
-          Podobno nie mógł znaleźć wejścia dla artystów - powiedział ojciec Jacek. – Więc rozpłakał się biedak i poszedł do najbliższego kościoła, ale ten był zamknięty na kratę, a przed kratą siedzieli narkomani. Jak to we Francji.
-          Pani Galou występuje w Krakowie dość często – powiedział prałat Paweł, szukając w lodówce ośmiorniczek – chyba ostatnio w lżejszym repertuarze. Opery Vivaldiego głównie.
-          Mój nowicjusz jest teraz w Gdańsku na praktykach w Centrum Solidarności. Ale i tak święcenia robimy zawsze w Krakowie – odrzekł ojciec Jacek, dowodząc, że na froncie walki z neurozą ma doświadczenia praktyczne.
-          Smęci ten Sting strasznie – powiedział ksiądz magister Wojciech i poszedł poszukać na regale płyty Iron Maiden.
-          Ej, a co tu jest na tych ośmiorniczkach napisane – zapytał prałat Paweł:  „Mindestens haltbar bis 1/1/200X”. Czekaj, jest też po francusku: A consommer de préférence avant…
-          To znaczy, że od roku przeterminowane – powiedział ojciec Jacek.

-          E – skrzywił się prałat Paweł i wyrzucił całą paczkę do kosza na papiery.