XXXVII. Prałat Paweł opowiada o seansie operowym


Panowie rozmawiali o tym, że jak ktoś jest głośny i hałaśliwy, to nie oznacza od razu, że zły katolik i że pójdzie do piekła. I odwrotnie, o cichych też nie wyrażali się najpochlebniej.
-          Byłem kiedyś w operze – opowiadał prałat Paweł – w pewnym mieście wojewódzkim. Grano „Parsifala”. Panowie może pamiętają, że w instrumentacji tego utworu dużą rolę odgrywają instrumenty dęte.
-          Siedziałem dość daleko od sceny, a ponieważ jestem krótkowzroczny, niewiele widziałem z akcji – mówił dalej. – Toteż zamknąłem oczy i zacząłem myśleć o orkiestrze. Jest, jak wiadomo, rozpowszechniona opinia, że właściciele psów upodabniają się z czasem do swoich pupili. Otóż mnie interesowało, czy podobnie dzieje się z muzykami, czy upodabniają się do swoich instrumentów. Po zakończonym przedstawieniu nawet ustawiłem się przy drzwiach dla artystów, żeby przeprowadzić eksperyment – czy poznam, który z panów grał na jakim instrumencie.
-          Niestety – mówił dalej prałat Paweł – okazało się, że mylnie zidentyfikowałem wyjścia. To, przy którym stałem i marzłem – a był to styczeń – należało do zamkniętego od dawna sklepu z fortepianami „Yamaha”, znajdującego się w budynku opery. Wyjście dla muzyków, jak mi potem powiedziano, jest od podwórka, które pełni też funkcję parkingu. Oni wsiadają do samochodów i odjeżdżają.
-          Następnego dnia byłem mądrzejszy – powiedział prałat Paweł – wynająłem w wypożyczalni u znajomego dealera potężną terenówkę, podjechałem do opery, poczekałem na koniec przedstawienia i ni z tego, ni z owego zaparkowałem samochód na ukos w samym wyjeździe z podwórka, tak że ani w jedną, ani w drugą. Włączyłem światła awaryjne i poszedłem naprzeciwko do restauracji włoskiej na kieliszek wina.
-          Co się tam działo! – mówił prałat Paweł – wszyscy ci muzycy dostali małpiego rozumu. Najpierw trąbili jeden przez drugiego, potem powysiadali ze swoich samochodów, biegali w kółko, krzyczeli i pomstowali w najgorszych słowach i bez właściwej prozodii, nie mówiąc o tonacji. Powiedzmy – czwarty, nadprogramowy akt Parsifala. I to wszystko dla mnie, siedzącego sto metrów od nich, pijącego wino w restauracji włoskiej i oglądającego ich przez szybę. Cichutko!


XXXVI. Prałat Paweł opowiada o kupowaniu samochodu



Panowie rozmawiali o samochodach, dlatego że kolega księdza magistra Wojciecha kupił sobie właśnie Forda Mondeo z dwustrefową klimatyzacją, i wynikł spór, czy księdzu nie wystarczyłaby przypadkiem Kia z jednostrefową, no bo kto się właściwie będzie klimatyzował w tej drugiej strefie.
-          Miałem kolegę – opowiadał prałat Paweł – który dostał kiedyś na gwiazdkę taki prezent od cioci, po prostu znaczniejszą sumę. Tyle, że mógł sobie kupić samochód. Nawet dobry.
-          No i mój kolega – ciągnął prałat Paweł – poszedł do dealera takiej jednej marki. I rozmawiają, jak to faceci – czy benzynowy, czy wtrysk, jaka sprężarka, itp. I wtedy mój znajomy podnosi oczy i widzi, że przy drugim modelu wystawionym w salonie stoi dość młoda, ale nie bardzo już prawdę mówiąc, pani, która rozmawia z drugim panem sprzedawcą. Ta pani jest schowana za otwarte drzwi kierowcy tego drugiego samochodu, opiera się tak łokciem na nich, tak że widać tylko głowę i łokieć.
-          Kolega nie należy do fascynujących się kobiecą urodą – w sumie ksiądz z wieloletnim doświadczeniem sublimacji – ale czy to męska atmosfera salonu tak na niego podziałała, czy zapach tapicerki, grunt, że patrzy na tę panią dyskretnie, ale bez ustanku.
-          I ta pani wychodzi zza tych drzwi w pewnym momencie, i mój znajomy widzi, co było szczególnego. Otóż ta pani jest w zaawansowanej ciąży, na oko (tj. na oko kolegi) w jakimś siódmym miesiącu. Powiedzmy, w średnio zaawansowanej ciąży.
-          Jak znam twoje opowiadania – powiedział ojciec Jacek – to twój znajomy wyszedł stamtąd nie kupiwszy samochodu, a potem pojechał do baru i spił się w trzy dupy.

-          Prawie że, ale nie do końca – odpowiedział prałat Paweł – jeszcze kilka lat temu on pewnie tak by zrobił, ale teraz wziął się na sposób. Po prostu podszedł i zaczął z nią rozmawiać. Okazało się zresztą, że to była osoba wyznania polsko-katolickiego. A mój znajomy respektuje wszystkie wyznania oprócz polskich katolików, nie toleruje ich, muszę przyznać z przykrością – zakończył prałat Paweł.

XXXV. Prałat Paweł opowiada o nieczystości



Panowie rozmawiali o nieczystości, czy od kleryków można więcej wymagać niż od ich otoczenia. Ojciec Jacek w ogóle twierdził, że kryzysy odnoszące się do nieczystości go nie obchodzą i nie w tym rzecz, czy ktoś ma kryzysy, ale czy ma powołanie. U nich – do głoszenia.

-        Gdybym zobaczył, może wyczuł, dobrego kaznodzieję – mówił ojciec Jacek, trochę się może za bardzo, podejrzanie, zapalając do tematu – to byłbym w stanie wybronić go od jakichś tam drobnych historii, powiedziałbym: zobaczymy za dziesięć lat.

-        A to powiedziałeś zakonną herezję – uśmiał się ksiądz magister Wojciech – przecież powszechnie wiadomo, że nie możesz głosić nic innego niż to, czym żyjesz.

-        Głosimy miłosierdzie Boże – oburzył się ojciec Jacek – a nie doskonałość moralną. Znowu to legalistyczne podejście.

-        Panowie, przestańcie o tej teologii – poprosił prałat Paweł. Może ja opowiem coś z literatury. Jest takie opowiadanie Czechowa. Że koledzy wyciągają bohatera do jakiegoś taniego, rosyjskiego przybytku, a ten młodzieniec za delikatny jest na to i potem przeżywa emocjonalnie tę wizytę – podczas której się zresztą nawet ani trochę, że tak powiem, nie rozerwał.

-        Otóż mnie zdarzyła się historia zupełnie niepodobna, o tyle że jako bardzo młody człowiek z bardzo uczciwą dziewczyną byłem na kolacji, ale pozostawiła mi ta scena wrażenie wielkiej nieczystości, i to z mojej strony, dlatego może teraz mi się przypomniała.

-        Otóż wszystko rozwijało się lege artis aż do deseru (chyba nawet był szampan), tylko że potem jakoś tak zaproponowałem jej oglądanie francuskich filmów, a ponieważ u moich rodziców było chłodno, to przykryliśmy nogi kocykiem, przy czym dla czystości procesowej muszę zaznaczyć, że było to siedzenie po turecku na kanapie, zupełnie face-to-face i bez przypadkowych potrąceń stopami. Jednakże kocyk był jeden i tego nie mam zamiaru się wypierać.

-        No i siedzieliśmy tak pod tym kocykiem, zwróceni do siebie, i udawaliśmy, że nas interesuje akcja tam dwa metry dalej na ekranie, i w końcu przeszliśmy na tematy religijne. I w tym momencie zaczęliśmy rozmawiać w sposób bardzo nieekumeniczny. Ona powiedziała coś o pazerności Kościoła, a ja, że to w ogóle nie o to chodzi, bo Chrystus nas zbawia, to ona, kto widział twojego Chrystusa, i jakoś tak nagle zrobiło się nieprzyjemnie. Porozmawialiśmy jeszcze ze dwadzieścia minut i ona poszła. Ja ją odprowadziłem do autobusu, ale to już było na siłę.

-        Ale na czym polegała ta nieczystość? – chciał wiedzieć ksiądz magister Wojciech.

-        No, chyba nigdy nie nagrzeszyłem tak jak wtedy – powiedział prałat Paweł puszczając mimo uszu chyba niezbyt mądre pytanie księdza magistra Wojciecha. – Miałem potem duże wątpliwości, czy ktoś tak nieczysty powinien zostać księdzem. Ale jakoś tu jestem między wami. Być może byłem potrzebny i tej dziewczynie, z wielką niepewnością to mówię, i może też to siedzenie pod kocykiem, i ta rozmowa o teologii niewczesna, była po coś.

XXXIV. Prałat Paweł opowiada o szczękach


Panowie oglądali program publicystyczny.
-          Jak byłem dzieckiem – powiedział ojciec Jacek – i zobaczyłem raz takiego pana w okularach w telewizorze, w zasadzie samą jego głowę, to się mocno przestraszyłem, bo było widać właśnie tylko głowę, bez ciała, i pomyślałem sobie, dlaczego temu panu telewizor obciął głowę, i dlaczego sama głowa gada? I zacząłem bardzo płakać, aż rodzice przybiegli.
-          To mi przypomina pewnego mojego doktoranta teologii dogmatycznej – powiedział prałat Paweł – bardzo był kreatywny, skurczybyk. Pamiętam, że wymyślił teorię bezwładności grzesznego bytu. Mniej więcej na tym to polegało, że ponieważ jedynym źródłem ruchu, czyli energii, jak uczy np. Doktor Anielski, jest Bóg, to w zasadzie im bardziej taki grzesznik grzeszy, tym bardziej się tego źródła oddala i tym mniej ma życiowej energii, a więc dochodzi w końcu do momentu, gdzie wszystkie jego władze wolicjonalne nie mają już napędu w energii boskiej i działają jedynie siłą bezwładności.
-          No i przychodzi ten doktorant do mnie kiedyś na seminarium i taszczy grzechoczące pudło. Otwieramy, patrzymy, a w środku jest stos sztucznych szczęk, którymi można zagruchotać, i wtedy one robią: am, am, am, ruszając zębami.
-          “ No i co to ma być” – pytam go wtedy.
-          “To jest teza mojej pracy doktorskiej” – mówi mi ten doktorant dogmatyczny. – “Ja potrząsam, a one mówią: «Am, am, am, nikt nami nie potrząsa i nie mamy żadnej pierwszej siły poruszającej, i w ogóle nikt nas nie stworzył, tylko my tak same, z nieprzymuszonej woli i siłą własnej szczękowatości, szczękamy i ocieramy się o siebie, ząb w ząb.»”
-          Brrr – wstrząsnął się ksiądz magister Wojciech – jakoś mi się to zdaje obrzydliwe. Chociaż – dodał po chwili – jak powiedziałeś o bezwładzie bytu, to już się przestraszyłem, że ten doktorant przyniesie na seminarium żywego koguta, pieniek i siekierę.

-          To by było logiczniejsze – zgodził się prałat Paweł.  – Ale może zbyt drastyczne. A ja i tak nie mogłem się potem uwolnić od tego obrazu pudła ze szczękami, zwłaszcza jak oglądałem dowolny program publicystyczny, to mi to „am, am, am”, tkwiło w głowie. Kiedyś to jednak byłem dużo wrażliwszy.

XXXIII. Prałat Paweł opowiada o człowieku, który nie miał środkowej części



Panowie oglądali na DVD film „Adwokat diabła”.
-          Jacy nudni – powiedział ojciec Jacek – ci ateiści. Ciągle te same szczere, łzawe spojrzenia na wygolonych twarzyczkach, nieobecna duchem żona, dzieci zatrzaśnięte w swoich pokoikach, fryzjerka na boku i ciągle te seksualne porównania, zerżnąłem go na czysto, zrobiłem go w wała, ja go, ja ją, ja ich, a oni mnie nie, jeszcze długo nie. Mówią, że my jesteśmy nudni ze swoim alleluja. Zawsze mówię na kazaniach, nie ma nudniejszych i bardziej powtarzalnych grzechów niż te zasypujące głód wieczności...
-          A ja sjeł wczera takoj eroticzeskij frukt – powiedział ksiądz magister Wojciech, który trochę mieszkał w Niżnim Nowgorodzie wcześniej.
-          Że co? – nie zrozumiał ojciec Jacek.
-          Ana nas – wyjaśnił ksiądz magister Wojciech.
-          Ty zawsze musisz spłycić – powiedział ze złością ojciec Jacek.
-          Panowie – wmieszał się prałat Paweł – chciałbym opowiedzieć historię nie całkiem à propos, która jednak nie jest do końca głupia...
-          No – powiedział ojciec Jacek, któremu trochę już przeszło.
-          Otóż miałem pewnego znajomego, który przyszedł do mnie kiedyś wieczorem i zobaczyłem, że znowu jest z nim źle, bo był bez środkowej części, kolejny raz zresztą.
-          Bez środkowej części, co to znaczy – zapytał ksiądz magister Wojciech.
-          No więc ten znajomy – kontynuował prałat Paweł – bardzo był uduchowiony. To znaczy, nie tyle był, co chciał być...
-          Jakoś się nieprecyzyjnie dziś wyrażasz – powiedział ojciec Jacek, któremu znowu zaczynała podchodzić gula.
-          Bardzo, na przykład, lubił czytać Jana od Krzyża. Czy też, jak on to mówił, „Chuana de la Kruz”. I wyobrażał sobie, jakby to pięknie było, być mieć takie noce ciemne, czarne, smoliste, pełne rozpaczy i jęków wewnętrznych. Co tam jęków! Wycia, skowytu duszy!
-          No – powiedział ojciec Jacek.
-          Ale zaraz potem przypominał sobie, że w lodówce ma batoniki belgijskie „Galler” od pewnego zakonnika z Brugii. Wiecie, przyniósł mi nawet raz te „Gallery”. Pyszne rzeczywiście. Od tego czasu sam je kupuję często, chociaż u nas trudno dostać, chyba że...
-          Nie odpływaj – powiedział ksiądz magister Wojciech.
-          To już chyba wiem – powiedział ojciec Jacek – trzeba mu było poradzić uprawę ogródka.
-          Ale on mieszkał w bloku na Krowodrzy, bo to było w Krakowie – odparł prałat Paweł. – Tam nie było ogródków. Nie miał też żony ani dzieci, jeżeli chcecie iść tym tropem. Tylko swojego Jana od Krzyża. I neoplatoników lubił też bardzo.
-          No to trudna sprawa – zafrasował się ksiądz magister Wojciech.
-          No – powiedział prałat Paweł. – powiedziałem mu: no to chodź, poczytamy razem Jana od Krzyża i pożremy sobie wszystkie te batoniki „Gallera”. No i tak wyszło, że mu zjadłem prawie wszystkie. Rzeczywiście pyszne. A potem poszliśmy do monopolowego.
-          No i co było dalej? – chciał wiedzieć ojciec Jacek.
-          Nic, na to nie ma lekarstwa dobrego – powiedział prałat Paweł. – Muszę go tak po trochu sztukować, górę z dołem, co dwa tygodnie, co miesiąc. Ale na stałe nic nie poradzę. Jedyny sposób trwały – powinien jechać do Toledo i zatańczyć z Hiszpanką flamenco w celi Jana, ale ja mu tego nie zaproponuję, bo to człowiek bardzo wierzący, nie posłucha. Może gdyby jakiś kardynał mu powiedział, to co innego.

XXXII. Prałat Paweł opowiada o leżeniu na posadzce



Panowie nie mieli humoru i zaczęli wymieniać kąśliwe uwagi o kobietach.

-        Pamiętam, taki chłopak od nas opowiadał mi o dniu swoich ślubów wieczystych – opowiadał ojciec Jacek. – My mamy takie uroczyste śluby, z leżeniem krzyżem oczywiście, a przedtem przechodzimy kilkudniowe rekolekcje połączone ze ścisłym postem. Ten chłopak pochodzi z takiej dość prostej rodziny, mama była zdaje się kioskarką czy laborantką, tam nikt nie jest bardzo wierzący, a on jest i jeszcze w dniu tych ślubów był taki religijnie napompowany, po prostu jakby stanął na progu unii mistycznej – no i potem, jak się w zakrystii rozbierali po uroczystości, to przyszła jego mama i do przeora przy wszystkich w te słowa, podniesionym tonem: „Czy mój syn naprawdę musi leżeć na gołej posadzce? Bo mój syn ma słabe nerki”.

-        A przeor powinien na to powiedzieć: „A ja, proszę pani, mam słabe nerwy” – zażartował ksiądz magister Wojciech. – Ja mam mnóstwo podobnych mamuś, ale ich nie wpuszczam za bramę. My jesteśmy towarzystwem męskim bądź co bądź.

-        Jak powiedziałeś o leżeniu na gołej posadzce, to przypomniała mi taka dziewiętnastowieczna sztuka teatralna, którą oglądałem jeszcze w seminarium, pióra jakiegoś skandynawskiego autora – mówił prałat Paweł. – Chodziło mniej więcej o to, że jest małżeństwo, i żona ulega zalotom bogatego wielbiciela, żeby zdobyć pieniądze na leczenie męża z choroby wenerycznej, której ten nabawił się od jej najlepszej przyjaciółki, zresztą zbiedniałej arystokratki, którą ona z kolei, tzn. ta żona, ściągnęła jako guwernantkę dla swoich dzieci, a faktycznie, żeby wypróbować wierność i stałość uczuć tego swojego mężulka, którego zresztą przeważnie nie było w domu, bo był praktykującym kapitalistą.

-        Nowoczesna wersja tej sztuki byłaby taka, że ten mąż zaraził się od swojego najlepszego przyjaciela – zaryzykował ksiądz magister Wojciech.

-        No ale co to wszystko ma wspólnego z leżeniem na gołej posadzce? – chciał wiedzieć ojciec Jacek.

-        Faktycznie chyba niewiele, bo na tych ślubach wieczystych to u was przecież na dywanie leżą, a nie na żadnej posadzce, prawda? – uśmiechnął się tak trochę półgębkiem, jak to nie on, prałat Paweł.

-        No tak, faktycznie – powiedział ojciec Jacek.

-        Tak samo w tej sztuce – treść jak treść, ale z inscenizacji to pamiętam, że wszędzie leżały ciężkie, grube dywany. Reżyser chyba tak wystawiał bardziej werystycznie, z poszanowaniem dla szczegółu epoki. Nie mówiąc o nerkach aktorów – zakończył prałat Paweł i sięgnął po karafkę z wodą lekko zabarwioną sokiem z agrestu.

XXXI. Prałat Paweł opowiada o fuksji


Panowie chodzili po grządkach w szklarni u kościelnego i obserwowali pomidory rozpięte na kratkach.
-          Ciekawe, czy tu jest dziwaczek – zapytał wykształcony ojciec Jacek – czytałem u księdza Twardowskiego, że to taki kwiat, który kwitnie tylko kiedy pada deszcz.
-          Nie widziałem dziwaczka, ale ten pomidor tutaj – mówił prałat Paweł – przypomina mi znajomego proboszcza, który w zeszłym roku w sierpniu skończył pięćdziesiąt lat. Dostał takie i owakie prezenty, a między innymi od życzliwego znajomego kwiat doniczkowy, który nazywa się fuksja. Bardzo się mój proboszcz wtedy ucieszył, no po prostu był cały pełen takiego pozytywnego oczekiwania, jak nie przymierzając poeta Majakowski, kiedy otwierał tom Marksa co rano jak okiennice we własnym domu. Tak właśnie i mój proboszcz, otwierając brewiarz, zerkał na okno, na którym płożył się pęd fuksji...
-          I tak czekał – mówił dalej prałat Paweł – tydzień, dwa, miesiąc, kiedy fuksja zakwitnie, no ale nie mógł się doczekać. Więc zaczął czytać podręczniki ogrodnictwa, ale różne rzeczy wyczytywał wzajemnie sprzeczne. Jedna z rad głosiła, że fuksje lubią żyzne podłoże i odpowiednią wilgotność, więc mój proboszcz postanowił zadbać o odpowiednią wilgotność, ale prawdę mówiąc średnio mu to szło, bo ogólnie był to człowiek fizycznie i duchowo wysuszony, czego zresztą wcale nie mam mu za złe... A potem znowu przeczytał, że najlepiej w cieniu trzymać,  ale znowu w tym cieniu to mu się zrobiło mętne bajoro, i też mu się nie chciała ta kwiatowa egzystencja wykluć się z potencji...
-          Tu czegoś nie rozumiem – wtrącił ksiądz magister Wojciech, ale prałat Paweł ciągnął dalej:
-          ...potem znowu próbował gnojówką, ale wtedy mu pęd fuksji wypuścił taki długi, goły badyl, rozdwojony na końcu jak gadzi język, i na końcu tego rozdwojenia były dwie końcóweczki z pyłkiem, ale one się szybko złamały i ten pyłek się wysypał na parkiet pod parapetem, i już było po fuksji...
-          No i przyszedł do mnie ten proboszcz, cały taki ściemniały ze smutku, i powiedział – ja tak lubię te kwiaty doniczkowe, ale zobacz, ta fuksja mi nie kwitnie. A ja mu na to: wiesz, bo to jest kwiat tropikalny, on kwitnie w dżungli. – No to nic nie zrobimy – zmartwił się proboszcz. – Nie jest tak źle – powiedziałem – na fuksje poradził mi raz jeden stary zakonnik, dominikanin zresztą, patent niezawodny...
-          No co? – ożywił się ojciec Jacek.

-          Szczypać wierzchołki! – huknął prałat Paweł, aż zadrżały szyby w szklarni. 

XXX. Prałat Paweł opowiada o prasowaniu gazet



Ojciec Jacek przyszedł do prałata Pawła o ósmej rano, po śniadaniu i po mszy, pożyczyć parę najnowszych tygodników opinii. Prałat Paweł prasował właśnie spodnie na rozlatującej się desce żelazkiem pożyczonym od siostry Iperytii, która pełniła rolę majordomusa w klasztorze kanoników regularnych.

-        Przypomina mi się przy tej okazji – powiedział prałat Paweł, sięgając po rozpylacz –czytałem kiedyś o lokajach angielskich, że przed podaniem lordowi gazety prasowali ją żelazkiem. Tylko pytanie, czy przez szmatkę i w jakiej temperaturze. Może byśmy tak spróbowali z dzisiejszymi tygodnikami – powiedział i zanim ojciec Jacek się zorientował, zdjął z deski niedoprasowane spodnie, odłożył je na krzesło i sięgnął po pierwszy z brzegu tygodnik w czerwonej okładce. – Może wpierw przez szmatkę – i zaczął prasować. Po minucie w pokoju rozszedł się słodkawy smród.

-        O, cholera – zafrasował się fałszywie prałat Paweł. - Cała szmatka na nic. Ale gazeta jak ta lala. Tylko że trochę strony… tego, pooddzielać by...

-        Dziękuję bardzo – powiedział zgryźliwie ojciec Jacek, wziąwszy zmaltretowany tygodnik opinii w dwa palce i podnosząc go ku oczom – wszystkie opinie skleiły się w jeden kisiel opiniowy.

-        To się nazywa „digest” po angielsku – przypomniał sobie prałat Paweł. – Przy tej okazji: czytałem kiedyś taką historię starożytną. Do pustelni abby Macieja przyszedł dziennikarz. Powiedział mu: Daj mi proste słowo. Abba Maciej rzucił w niego gorącym żelazkiem. Później uczeń pytał go: coś chciał rzec, abba? Abba Maciej odrzekł: masz być gorący jak to żelazko, wtedy będą cię używali do prasowania gazet swoim panom. A zimne żelazko będą czyścili gazetami. A co z prasą kolorową, ubrudzi i gorące żelazko? – dociekał uczeń. Nie psuj mi metafory – odpowiedział abba Maciej i zdzielił ucznia po głowie prasą hydrauliczną, którą trzymał pod łóżkiem.

-        Rzeczywiście brudne żelazko najlepiej wyczyścić gazetą. Mama mi mówiła – pochwalił się ojciec Jacek resztkami swojej wiedzy praktycznej o gospodarstwie domowym.

„Szkoda, że nie mam pod łóżkiem prasy hydraulicznej”,  pomyślał prałat Paweł.

 

XXIX. Prałat Paweł opowiada o aniele, który zaszywał dziurę księdzu



Ojciec Jacek opowiadał, że jeszcze na studiach czytał taką historię starożytną, że anioł oprowadzał w nocy mnicha po celach innych mnichów, jego kolegów po prostu, kiedy spali, i jeden z nich miał pod habitem węże, drugi worek złota, trzeci znowu stos rękopisów, itp.
-          Przypomina mi to – mówił prałat Paweł – mojego znajomego księdza – dalszego znajomego właściwie – który wszędzie chodził w takiej ortalionowej kurteczce narzuconej na czarną koszulę i wełniane spodnie. Świątek i piątek, zimą i latem.
-          Wielu jest takich – powiedział ksiądz magister Wojciech.
-          No, ale do niego przyszedł właśnie też kiedyś anioł – odpowiedział prałat Paweł – konkretnie wieczorem, po wiadomościach telewizyjnych. Stanął koło fikusa i pyta: „Dlaczego, śmiertelniku, chodzisz ciągle w tej ortalionowej kurteczce? Nie widzisz, że jest brzydka i pognieciona? Czy w ten sposób chwalisz piękno stworzenia tym chińskim wyrobem?”
-          „Przepraszam anioła” – mówi ten znajomy ksiądz – „ale nigdy nie rozmawiam z nieznajomymi. Anioł mi się nie przedstawił.”
-          „Nie poznasz mojego imienia cudownego, zanim nie nałożysz stroju duchownego” – powiedział ten anioł.
-          „Czy anioł rozumie, że mam na spodzie sutanny wielkie rozdarcie, bo przechodziłem przez takie leżące pnie z gałęziami i zaczepiłem?” – mówi ten ksiądz.
-          „To sobie zszyj” – mówi anioł godnie.
-          „Kiedy nie umiem, a właściwie nie mam czasu, bo muszę iść teraz spowiadać” – mówi teraz ten ksiądz. – „A czy anioł wie, jak święty Jan Vianney wyraził się o aniołach? Że choćby dwustu tutaj stanęło jeden obok drugiego, to żaden nie ma władzy odpuszczenia grzechów, którą ma kapłan. Toteż wydaje mi się słuszne, żebyś ty, mój drogi aniele” – tutaj ten ksiądz zaczął się wyraźnie spoufalać – „w ramach podziału pracy zaszył mi dziurę w sutannie, a ja pójdę do konfesjonału.” – I poszedł spowiadać, a anioł siedzi i zaszywa mu dziurę złotą nitką, którą wyjął z włosów.
-          Toś sobie pięknie wymyślił – powiedział na to ksiądz magister Wojciech. – Może to wykorzystam kiedyś na kazaniu.
-          No, ale jak miał na imię ten anioł, przedstawił mu się? – chciał wiedzieć ojciec Jacek.
-          Pewnie tak, ale ja tego imienia nie znam, i mnie się nigdy dziury nie robią w sutannie, gdybyś chciał wiedzieć – zniecierpliwił się nie wiadomo czemu prałat Paweł i poluźnił sobie koloratkę.



XXVIII. Prałat Paweł opowiada o przydatności ornatu na Wyspach Owczych


Oglądali zbiór starych ornatów – czego tam nie było! Barokowe, wyszywane, haftowane. Jeden, szczególnie podarty, należał podobno do osiemnastowiecznego biskupa Szembeka, który był nieco słaby na umyśle i hobbistycznie dziergał na drutach.
-          Ta kolekcja – mówił prałat Paweł, ostrożnie sięgając po ornat w kształcie trumny – przypomina mi historię pewnego proboszcza duńskiego. Osobiście go nie znałem – dodał szybko, ubiegając ewentualne pytanie księdza magistra Wojciecha – więc nie mogę ręczyć za autentyczność. Nawet nie mogłem go znać prawdę mówiąc, bo to jest historia z szesnastego wieku, a opowiedział mi ją pewien irlandzki zakonnik, który opiekował się jedyną katolicką parafią na Wyspach Owczych.
-          Znowu egzotyka – powiedział ksiądz magister Wojciech. – Jakbyśmy nie dość mieli tutaj problemów, na Podlasiu.
-          Otóż podobno tam jest taki przekaz, że ostatni proboszcz katolicki na Wyspach Owczych, pozbawiony parafii i z nakazem wyjazdu podpisanym przez samego gubernatora królewskiego, dajmy na to Christiansena, zostawił nowemu pastorowi, przybyłemu z Kopenhagi, na stole plebanii klucz i list, a obok elegancko złożony stary, postrzępiony ornat, w której przez poprzednie dwadzieścia pięć lat odprawiał msze.
-          No i co z tego? – chciał wiedzieć ksiądz magister Wojciech.
-          Chyba nic, tyle że ten ornat miał wyhaftowany herb królewski i napis CH REGIS DON AD 1516. No i ten nowy pastor był w kropce. Co robić? Wyrzucić nie można, bo to dar królewski. Nosić też nie bardzo, bo ornat katolicki.
-          Powinien był odesłać do Kopenhagi – powiedział ojciec Jacek.
-          Nie bardzo mógł odesłać dar królewski, w tym sęk – powiedział prałat Paweł. – W końcu to była bardzo mała parafijka na końcu ówczesnego świata. Dosłownie wioska rybacka. Tam nie było za bogato.
-          No i wybrnął z całej sytuacji iście po protestancku – mówił dalej prałat Paweł – kazał zaszyć otwór na głowę i powiesił ornat jako zadaszenie ambony, na której co niedziela głosił kazania o wyższości wiary reformowanej. „Tym sposobem” – mówił mi ten irlandzki zakonnik, uśmiechając się uprzejmie – „tutejsi pastorzy przez czterysta lat głosili kazania w cieniu katolickiego ornatu.” Czy wpłynęło to na stosunek do wiary rzymskiej u tych rybaków, którzy kazań słuchali, historia milczy.

XXVII. Prałat Paweł opowiada o honorowym świętym



Oglądali wystawę świątków, które rzeźbił miejscowy organista.

-        Zobaczcie – dziwił się krytyczny ksiądz magister Wojciech – jaki szajs. Ten tutaj to jest pomalowany farbami plakatowymi. Przyjdzie pierwszy deszcz i zmyje. O! – poślinił palec i udawał, że chce potrzeć oko świątka, aż ojciec Jacek złapał go za rękę.

-        Przypomina mi to – mówił prałat Paweł – mojego znajomego księdza biskupa rekolekcjonistę, który miał kubek w kubek tak grubo ciosaną, pooraną twarz, jak ten świątek, a jak jeszcze zaczynał chlipać przy kazaniu…

-        Jak chlipać? – dziwił się ojciec Jacek.

-        No tak, bo on miał taki plan pobudzania emocjonalnego: najpierw rozmiękczyć słuchacza chlipaniem, a potem takiemu rozmamłanemu – z buta w słabiznę. Na przykład tak zasuwał: „Tacy nowocześni, tacy oświeceni. Tacy lewicowi. Wielmożny panie dziennikarzu! Nie mów mi, że jesteś wychowany w duchu sceptycyzmu kantowskiego. Bo ja z twoim Kantem u stóp Zbawiciela w Königsbergu klęczałem w katedrze i za twoje życie odmawiałem koronkę. (Tu sapnięcie.) Dzieciaku! Weź teraz swoją prawą rączkę, podnieś, tak, do góry. Kiedy ostatni raz nią uczyniłeś znak Krzyża Świętego? I teraz tą ręką bluźnisz przeciwko niemu w swoim piśmie bardzo oświeconym i uczonym, w stutysięcznych nakładach?”

-        Piękne. Rzadko kto tak jeszcze umie – zachwycał się ojciec Jacek.

-        No – mówił prałat Paweł – ale raz to przesadził. Mówiłem mu – Józiu, nie przesadzaj, bo dojdzie do spontanicznej epifanii. No i wykrakałem.

-        Tu chyba trochę ty przesadzasz z kolei – roześmiał się ksiądz magister Wojciech.

-        No wiesz – powiedział prałat Paweł – on się raz tak zachlipał, że normalnie sam nie mogłem na to patrzeć. To było akurat w Gdańsku gdzieś na początku lata, jakoś 3 lipca, tam była taka msza dla Polonii, oni przypłynęli statkiem wycieczkowym, z różnych krajów zresztą. No i on te swoje kawałki: „Boże mój. Nikt ci twych ran nie opatruje. Sami niewierni Tomasze! Do twych ran zaglądać chcą, mikroskopem badać. Mówią, zdrowy sceptycyzm naukowy. Panie mój! Mnie to niepotrzebne. Ja chcę tylko na twoją twarz patrzeć i mówić „Pan mój i Bóg mój”. I zaczął tak płakać, że nagle wstał jakiś postawny facet przebrany w takie luźne ciuchy i zaczął coś wykrzykiwać po grecku, a potem podszedł do mojego Józia i rzucił w niego takim sznurem z węzłami. A potem wyszedł przez zakrystię. Dobrze widziałem, bo siedziałem w drugiej ławce.

-        Ciekawe – powiedział ojciec Jacek, ale prałat Paweł kontynuował:

-        Potem, po mszy, spytałem takiego jednego greckiego polonusa, który siedział koło mnie, co też tamten gość wykrzykiwał.

-        „Evidently nuts – powiedział tamten grecki polonus po angielsku (już nie umiał po polsku niestety) – he said something like: «Bishop, you can go and untie these knots yourself. And good luck in India»”.

-        „Do you get it, mister? What did he mean with India?” – tak mnie jeszcze zapytał ten Polak grecki.

-        Że niby więc kto to był? – chciał wiedzieć ksiądz magister Wojciech.

-        Tego do końca nie wiem – powiedział prałat Paweł – ale jakby mnie tak przez dwa tysiące lat wyszydzały kolejne pokolenia kaznodziei, i to jeszcze w moje święto, to bym nawet chyba i potrafił w mordę dać, nie tylko rzucić sznurem z węzłami.

XXVI. Prałat Paweł opowiada o wyznawcy ascetycznym


Oglądali obrazy w kościele parafialnym, zresztą brzydkie.
-          Znałem takiego jednego wyznawcę ascetycznego, świeckiego człowieka – mówił prałat Paweł niestety trochę lekceważącym tonem – który w swojej praktyce ascetycznej nie rozstawał się w dzień i w noc ze swoją ikoną Ewagriusza z Pontu, dosłownie spał z nią i kąpał się, to znaczy stawiając na półce naturalnie. Aż w końcu mu się ten Ewagriusz z Pontu przyśnił i w tym śnie obił go kosturem, i powiedział – „Idź do przychodni zdrowia, tam cię poskładają”. No i ten wyznawca rzeczywiście następnego dnia poszedł do przychodni, i w samym wejściu, bo to była zima i lód, spektakularnie wywinęła na niego orła na śliskiej wycieraczce taka jedna pani dość młoda. No i potem, panie tego, jak w życiu. Nie będę opowiadał.
-          A żyją szczęśliwie do tej pory – chciał wiedzieć ksiądz magister Wojciech.
-          Tak, chyba byli nawet na pielgrzymce do Świętej Góry Grabarki – powiedział prałat Paweł. – Bo na grób Ewagriusza raczej nie pojadą, bo ich nie stać. Budżetówka oboje.
-          A ikona z Ewagriuszem wylądowała na pawlaczu? – nie ustępował ksiądz magister Wojciech.
-          Tak, ale tylko na sześć lat – mówił prałat Paweł – bo siódmy rok był krytyczny, jak nie przymierzając w życiu kaznodziejskim Ewagriusza, o czym tak się pięknie dowiadujemy z dzieła „Vita Evagrii” w tłumaczeniu ks. Starowieyskiego. Bo ta pani z wycieraczki nie była za bardzo wierząca. I w końcu tę ikonę Ewagriusza, ten tego, przy wielkanocnych porządkach pawlaczowych – rozdystrybuowała na kawałki.
-          No to Ewagriusz źle mu doradził – zaśmiał się ksiądz magister Wojciech.
-          E, nie – powiedział prałat Paweł – ten wyznawca ascetyczny tego nawet oczekiwał. Był zadowolony, że może pozbyć się jedynej rzeczy, która sprawiała mu przyjemność w życiu, tzn. patrzenia na tę ikonę Ewagriusza. To był, widzicie, prawdziwy wyznawca.
-          „Vita Evagrii” nie przetłumaczył ksiądz Starowieyski jednak – zauważył ojciec Jacek.
-          A, to może dlatego niektóre szczegóły mi się pomyliły – powiedział prałat Paweł.



XXV. Prałat Paweł opowiada, jak zapraszał księdza rektora na synod diecezjalny


Oglądali konie na pastwisku.
-          Jakie zwiewne – powiedział ojciec Jacek, który był z miasta, z bloków.
-          Przypomina mi się – mówił prałat Paweł – znajomy ksiądz rektor, który w dwudziestym piątym zdaje się roku swojej kapłańskiej posługi wyprowadził się na wieś, do takiego wiejskiego domu zakonnego, i zaczął hodować konie. Żeby tylko konie! Kozy, świnie. Chomiki.
-          Opowiadał mi jego jeden współbrat tak zwany – mówił dalej prałat Paweł – że przyjechała do niego tak z miesiąc przed ostatnim synodem diecezjalnym delegacja od księdza kardynała. Delegację ksiądz rektor przyjął pod obórką, w ubłoconych gumiakach.
-          „Chcieliśmy księdza prosić” – mówi najstarszy przewodniczący – „żeby ksiądz się podjął przewodzenia grupie roboczej do spraw teologii pastoralnej.”
-          „Józek, zatankowałeś traktor?” – krzyczy ksiądz rektor do pomocnika.
-          „To jest szczególne wyróżnienie” – mówi najstarszy przewodniczący. – „Sprawozdania wysłucha sam legatus natus papieski”.
-          „Wiśta, wiśta” – krzyczy ksiądz rektor na konika.
-          „Księdzu kardynałowi bardzo zależy” – mówi najstarszy przewodniczący.
-          „Z lewej koś teraz!” – woła ksiądz rektor do kogoś na łące.
-          Co było robić? Tu muszę zdradzić sekret, że nikt mi tego nie opowiadał, tylko to ja byłem tym najstarszym przewodniczącym. O, ty taki owaki rektorze, myślę sobie. Będziesz z nami grał.
-          No i co zrobiłeś? – zapytał ojciec Jacek.
-          „Panowie”, komenderuję, „Na traktor!” No i uprzejmie – mówił dalej prałat Paweł, zapalając cygaretkę – zrzuciliśmy tego całego Józka z traktora, sami wsiadamy i kierujemy na obórkę. I, wciórności, łubudu! Wjechaliśmy rektorowi w obórkę, aż drzwi z framugi wyskoczyły. Na szczęście drewniane i na zardzewiałych zawiasach.
-          Takie – mówię do niego, podchodząc bliżej – wrażenie zrobi twój raport w Rzymie! – Nic nie powiedział, popatrzył w niebo. „Dobra”, mówi w końcu – „chodź, dam ci szynki. Świeżo wędzonej.”
-          A ci inni? – pytał ksiądz magister Wojciech.
-          Inni dostali obsuszaną krakowską – powiedział prałat Paweł i gwizdnął na najbliższego konia.



XXIV. Prałat Paweł opowiada o przesadzie



-        Nie lubię myśleć o wakacjach – powiedział ojciec Jacek, kiedy wrócili z wycieczki rowerowej wokoło wioski przyklasztornej – wakacje mają w sobie coś fundamentalnie przeciwnego stanowi mniszemu. Zapewne – dodał, opierając rower o mur – jakby ojciec Czartoryski dowiedział się, że my jeździmy na wakacje, to by nam wymierzył dwa tygodnie włosienicy.

-        To była blondynka, ten kolor włosów tak zwą – zanucił ksiądz magister Wojciech.

-        To mi przypomina historię, którą opowiadał mi mój znajomy – powiedział prałat Paweł, przykucając przy rowerze, żeby sprawdzić, czy łańcuch jest dobrze naciągnięty. - No, nie wiem, jak nazwać jego zawód. Jeździ z pomocą humanitarną do Sudanu. To jest historia wrześniowa, ale nie całkiem nie à propos tematu wakacji, który poruszył ojciec Jacek. Niektóre historie zresztą mogą zdarzyć się tylko po wakacjach.

-        Ten mój znajomy opowiada mi czasem intymne historie – ciągnął prałat Paweł – i ja ich przez grzeczność wysłuchuję, chociaż mam prawdę mówiąc dość cudzych intymności... Jak my wszyscy zresztą... Ale ta konkretna może nie jest, jak się mówiło przed wojną, pozbawiona interesu.

-        Dobra, dawaj już – powiedział ksiądz magister Wojciech.

-        No dobra, więc mówi ten mój znajomy: „Jak wiesz, miałem w liceum prawdziwą miłość, ale taką na zabój, ale ona mnie nie kochała, a ja przez nią mało nie umarłem.”

-        Nieźle się zaczyna – powiedział ksiądz magister Wojciech.

-        „No i ona wyszła za mąż, a ja od tego czasu prowadziłem życie uregulowane do czasu, kiedy przeczytałem poradnik „Jak wzbudzić w kobietach pożądanie” i postanowiłem zaeksperymentować na tej swojej niedoszłej miłości, która w tym czasie wyszła po bożemu za mąż za inżyniera informatyka, urodziła córkę i dostała pracę w starostwie powiatowym.”

-        Banał – powiedział ksiądz magister Wojciech. - Możesz dalej nie opowiadać. Setki mam takich historii.

-        No tak, ale on postanowił udawać rycerza zbawiającego świat i to oczywiście podziałało jak sto dwa – powiedział prałat Paweł – Jak teraz pojechał w lipcu znowu, to wysyłał jej sms-y: „Posuwamy się wzdłuż Dolnego Nilu. Islamiści ostrzelali poprzedni konwój z granatników.” Tej urzędniczce starostwa powiatowego.

-        I co chcesz powiedzieć? Że to wszystko było na niby? – chciał wiedzieć ksiądz magister Wojciech.

-        Nie, on naprawdę był w tym Sudanie. Tylko pod ochroną wojsk międzynarodowych. Tam się nie jeździ inaczej. Jedyne, co mu groziło, to lekka czerwonka od brudnej wody.

-        Bądź co bądź – powiedział milczący dotąd ojciec Jacek.

-        A, no i właśnie w te wakacje ona się chyba nudziła z mężem i dzieckiem w jakichś prywatnych kwaterach średniej klasy na Helu. I tak sobie esemesowali z tym moim znajomym bardziej nawet intensywnie.

-        No i on – mówił dalej prałat Paweł – wtedy przyszedł do mnie zrozpaczony, już po tych, że tak powiem, wakacjach. We wrześniu właśnie. Mówi: „To tak łatwo? Ja przecież wtedy w liceum mało nie umarłem.”

-        Co mu miałem powiedzieć? – ciągnął prałat Paweł – wyciągnąłem z pawlacza zestaw wspinaczkowy, z zestawu wypiąłem karabińczyk i mówię – „To by wtedy starczyło. A twoim pierwszym problemem, wtedy i teraz, jest przesada. Ale cię rozgrzeszam, bo jeździsz do Sudanu. Chociaż, prawdę mówiąc, wystarczyłoby do Rembertowa.”

-        Rozbił mi wtedy okno tym karabińczykiem – roześmiał się prałat Paweł do siebie – i powiedział na odchodne: “Ciesz się, że ci oka nie wybiłem, klecho!” – Taki romantyczny! Jednak na misjach się dziczeje. A my księża to zawsze cierpimy za cudze winy.

XXIII. Prałat Paweł opowiada o pięknym dzwonie



-        Niektórzy moi koledzy – mówił ojciec Jacek, kiedy we trójkę urwali się do Mikołajek, żeby zjeść „po cywilnemu” kilka sandaczy w smażalni średniej klasy – to tacy dzwonnicy, którzy nie chcą pociągać za sznur, tylko wolą sami uwiesić się wewnątrz czaszy i walić głową w dzwon od środka.

-        Napisz o tym wiersz – poradził ksiądz magister Wojciech.

-        Przypomina mi to – powiedział prałat Paweł, ostrożnie oddzielając kręgosłup sandacza – mojego otyłego... zdaje mi się to w tej historii jakoś ważne; a więc mojego otyłego kolegę, który cokolwiek zrobił złego, np. popatrzył na biust młodej kobiety – to od razu biegł do kościoła odmawiać różaniec. Mówił mi – „W różańcu nie bardzo lubię Ojcze Nasz – bo ojciec to nigdy nie ma czasu. Ale jak mówię święta Mario, Matko Boża – a często to „Boża” mówię półgębkiem – to mam uczucie, że mnie słucha i rozumie.” – „Kobieta ma cię rozgrzeszyć z przedmiotowego traktowania kobiet” – powiedziałem mu wtedy. – „Tak, bo wyobrażam sobie, że mówi do mnie: „Czym byłyby nasze biusty bez waszych spojrzeń”” – mówi mój otyły kolega.

-        Cóż – mówił dalej prałat Paweł – gdybym był na miejscu tu obecnego kolegi magistra Wojciecha, i gdyby mój otyły kolega wpadł mi w ręce na wcześniejszym etapie, w seminarium, to albo wysłałbym go do diabła... to jest, przepraszam, do cywila, albo zabroniłbym mu odmawiać różaniec częściej niż raz w miesiącu. Niestety, mój kolega miał już piętnastoletni staż w zawodzie... W tej sytuacji pozostało mi tylko namówić go do kupna nowego dzwonu do kościoła. Spotkaliśmy się pół roku później. Był uszczęśliwiony. „Nie masz pojęcia, jak ten dzwon ślicznie się kołysze” – powiedział.